Niebawem zobaczę Tadeusza, jego twarz, jego ręce, nogi i brzuch. Wy także zobaczycie. Jeśli się uda – jeszcze w listopadzie, a jeśli nie, to w następnym miesiącu, lub w kolejnym, kiedy tylko Teatr KTO pokazywał będzie na scenie przy Zamoyskiego 50 „Stroiciela grzebieni” Krzysztofa Niedźwiedzkiego, tę trupią komedię sceniczną, przez samego Niedźwiedzkiego wyreżyserowaną.
Listopad byłby jednak najwłaściwszy – w tonie komedii bowiem. W końcu listopad to miesiąc zaświatów, czas, jak mawia poeta, duszny od dusz, pora zatłoczona duchami, a Tadeusz jest właśnie – duchem. Na domiar dziwności – od zarania jest wyłącznie duchem, widmem, zjawą. Dokładniej mówiąc – jest iluzją, zmyśleniem, trybikiem narracji Niedźwiedzkiego. Bohaterem literackim, po prostu. Jak na przykład Hamlet, Świętoszek albo Konrad – Tadeusz, zanim nie zadziała sztuka teatru, jest tylko słowem „Tadeusz”, które wraz z innymi słowami określającymi mowę, gesty i myśli – tworzy jedyną formę istnienia Tadeusza, głównego bohatera satyrycznej, przez Teatr KTO wydanej prozy Niedźwiedzkiego „Stroiciel grzebieni”. Będąc zarazem bohaterem głównym i narratorem, Tadeusz jest, gdyż mówi, czyli jest jedynie wtedy – kiedy czytasz, co i jak mówi. A kiedy dodać, że opowieść swą snuje on zza grobu – zaczyna być naprawdę ciekawie, bardzo listopadowo. Po prostu, Tadeusz nie żyje od swego literackiego urodzenia – Niedźwiedzki stworzył go jako trupka, jako proch bądź zaduszkowy obłok nad gliniastą podłużną bulwą świeżego grobu na cmentarzu w Murzasichlu, z widokiem na Tatry. Tadeusz zaczyna snuć swe farsowe żale oraz konstruować strategie wybrnięcia z żalów – tydzień po własnym pomylonym pogrzebie. Pomylonym? Żale? Tak, lecz streszczanie cierpień Tadeusza, który w nie swoim grobie w proch się obracać spokojnie nie może z powodu upierdliwości góralskiej kapeli, cyklicznie rzępolącej nad Tadeuszem swą bimbrem podlaną kakofonię podhalańską – odstawmy na bok. Istotniejsze, że Dionizos – sedno sztuki iluzji scenicznej – też narodził się martwy. Teatr zaczął się od śmierci, tak chce mit. Na początku iluzji był koniec życia. I tak już zostało.
To są stare, znane dzieje. Śmiertelniczka Semele, nosząca w łonie Dionizosa, żąda oto od Zeusa, ojca maleństwa, aby jej się ukazał w pełnej krasie boskiej. Uczynił to gromowładny, a ona nie sprostała widokowi – poroniła i spłonęła, biedaczka. Lecz Zeus nie pogodził się z fiaskiem narodzin potomka. Wszył sobie tyciego trupka w udo i po kilku miesiącach Dionizos narodził się po raz wtóry – już jako chłopczyk żywy niczym złota rybka. Był oto duchem, który w zakamarkach olimpijskiej nogi zyskał sensualne życie. Mówiąc brawurowo – zza kulis uda boga wyszedł na scenę, nabrawszy po drodze żywego ciała: konkretną twarz, konkretny brzuch, konkretne ręce, konkretne nogi i całą resztę, bliźniaczo konkretną. I tak już zostało, tak się przez wieki powtarzało i tak powtarza się wciąż. Zawsze konkretny – zjawiał się Dionizos na krótki czas święta Dionizji, po czym znikał na resztę roku za kulisami rzeczywistości, lecz nie jest jasne, gdzie był, gdy go nie było. Niektórzy mówią, że błąkał się wtedy, mglisty i nieważki, labiryntami świata zmarłych. Błąkał się, czekając na kolejne Dionizje, kolejne swoje wcielenie, kolejny powrót na scenę – niczym, dajmy na to, Hamlet, który jako mgliste i nieważkie słowa czeka gdzieś w ciemnościach za kulisami na godzinę 19.15, aby po uniesieniu kurtyny móc wrócić i w światłach reflektorów stanąć jako figura konkretna, choćby w tyczkowatej postaci Leszka Herdegena, cherubinowej Laurence’a Oliviera lub pulchnej Jerzego Stuhra.
Niebawem więc, dziś lub jutro, listopadowym wieczorem, albo w któryś z wieczorów następnych miesięcy, na scenie KTO, „Tadeusz” z prozy Niedźwiedzkiego „Stroiciel grzebieni”, dzięki aktorowi Maciejowi Słocie stanie się w spektaklu Niedźwiedzkiego „Stroiciel grzebieni” – Tadeuszem już konkretnym. W pewnym sensie – w sensie mitu – trupek zmartwychwstanie jak ongiś Dionizos. I powtórzy się stare jak teatr przejście z kulis na scenę, z mgły w ciało, z ciemności w blask, ze świata tamtego – na ten świat. Ileż przykładów na konszachty żywych z duchami można teraz wyrecytować? I gdzie to wszystko pomieścić?
Nie bez powodu Jan Kott zwał Tadeusza Kantora Charonem, wciąż przewożącym widma z tamtego brzegu na nasz brzeg. W Bolesława Leśmiana „Zdziczeniu obyczajów pośmiertnych” troje widm, trzy Cienie Zmarłych: Sobstyl, Krzemina oraz Marcjanna, odgrywają nocą przy swych na chwilę opuszczonych grobach miłosne namiętności z czasów, gdy trzy ciała były dla owych pragnień sednem, istotą, alfą i omegą. A Adam Mickiewicz? Czy trzeba coś tutaj wyszczególniać? Czymże byłyby choćby „Dziady”, gdyby zmarłym nie dane było nocą wracać na ziemię, aby coś tutejszego zjeść i napić się czegoś naszego z prostych do uchwycenia kubków tutejszych – całkiem jak kiedyś, gdy w śmierć nikt z umarłych jeszcze nie wierzył, zaś ufność w życie wieczne na ziemi była nie do skruszenia nawet przez realność cmentarza w godzinie pogrzebu? W polszczyźnie niedawno zmarłego Leszka Engelkinga – tak ludnie błąkające się tuż pod powierzchnią niepowtarzalnie finezyjnych akapitów Vladimira Nabokova duchy zmarłych wracają do nas wciąż i wciąż, wracają jako ciałka ciem, motyli, wiewiórek bądź zsuwających się z sufitu wolno po lepkiej nitce pająków w odcieniu późnego zmierzchu. A inni zmarli, w kluczowej roli narratorów co najmniej dwóch powieści Nabokova – wciąż od nowa opowiadają nam sedno naszej doczesności, która skończy się wcześniej lub później, lecz jednak… Dość już.
Wystarczy tej ponurości. Wystarczy, zwłaszcza, że opowieść Niedźwiedzkiego jest daleka od ponurości. Jest jej przeciwieństwem. Wariackim śmiechem z wnętrza urny, pląsem wiców mogilnych, nieuchronnym i nieustającym qui pro quo, ciągłą ironią zmarłego, próbującego na żywych wymusić swój spokój wieczny przy pomocy retorycznych chwytów, co je zapamiętał z życia. Słowem – zabawa! Tak. Tyle że… Tadeusz to jednak trup jest, schowany w ciele Słoty, ale mimo to trup jak żywy. U Niedźwiedzkiego to duch, widmo, zjawa, nicość, drugi brzeg, tamten świat recytuje nam gigantyczną zabawę, całkiem jak liczna grupa zmarłych los żywym recytuje w „Przezroczystych przedmiotach” Nabokova. Niebawem nie zdziwię się więc, jeśli gdzieś z boku sceny mignie nagle drobny niepokój. Zapewne będzie to tylko cień dłoni widza, poprawiającego okulary. Owszem. Ale równie dobrze może to być coś zupełnie innego.
Paweł Głowacki
Drobny niepokój z boku sceny