Abecadło ułudy

Udostępnij:
fot. Michel Spingler

Jeśli w gmachu Teatru KTO dwa tycie skrzaty, a właściwie nie one same lecz ich rzucone na ścianę cienie, siedząc na szyi lecącego cienia łabędzia wędrują przez płaskie powietrze, i nikogo na dziecięcej widowni podróż ta nie dziwi ani trochę – to niby czemu w seansie Teatru KTO, dziejącym się na płycie Rynku Głównego w Krakowie, dorosłych zdumiewać miałby chłopczyk w archaicznym garniturku, który, zamiast gustownej chusteczki, wystaje z butonierki męskiej marynarki, gigantycznej niczym Wieża Ratuszowa i wirującej wedle rytmów muzyki Piotra Czajkowskiego, wystaje i wyciąga rączki do świata z prośbą o pomoc, bo nigdy jeszcze nie krążył tak wysoko, tak bardzo wysoko nad bezpieczną ziemią?

Czy KTO zagra jeszcze kiedyś na Rynku Głównym lub na innym placu innego miasta tę Jerzego Zonia nostalgiczną bajkę o dalekich dniach małego Zonia, Jerzyka w archaicznym, grzecznym garniturku? „Zapach czasu”, tak zwie się ten seans powrotu do czasu przeszłego, dokonanego. Dalekie echo „Stu lat samotności” Marqueza, coś jakby Felliniego „Amarcord”, może też Zonia odpowiedź na „Tamte brzegi” Nabokova i „Tysiąc spokojnych miast” Pilcha, a nade wszystko na „Wielopole, Wielopole”, Kantora powrót do źródeł, powrót w scenach-snach, scenach-cieniach, tyle że diabelnie namacalnych, konkretnych, metalowo-drewniano-parcianych. Krócej mówiąc, „Zapach czasu” to zapach pamięci. Tak, pewnie powtórzy go Zoń. Jak w sumie niedawno powtórzył po latach ponoć aż dwudziestu. Rzeczywiście było tak? Wrócił do siebie, żeby sobie przypomnieć siebie? Żeby w ciemności placu po finałowej scenie, gdy zobaczył już siebie małego w butonierce wysoko nad bezpieczną ziemią, powiedzieć cicho: „A więc – to ja… Znów wiem… Jednak nie zgubiłem… Znów mogę iść dalej…”?

Wróci Zoń do „Zapachu czasu”. Wcześniej bądź później powróci, żeby iść. Wróci, czyli na płycie rynku tego lub innego miasta znów zobaczy, jak mały Zoń budzi się nagle w środku nocy, albo jak budzą go senne widma potwornych ptaków. Zobaczy, jak w racjonalnej rzeczywistości nocnego spoczynku, nie ruszając się z łóżka – w nieracjonalnej rzeczywistości snu, ruszy za ptaszyskami, wejdzie w przestrzeń inną niż raz na zawsze dana, nieusuwalnie jednaka przestrzeń banalnego dziecięcego pokoju, w „Zapachu czasu” będącego monstrualną klatką dla wolnych stworzeń, którym jawa nigdy niczego nie wyjaśnia bez reszty. Otworzą się wrota klatki, mały wyjdzie, wkroczy w sferę pamięci dużego Zonia, to znaczy – w teatr, gdzie, jak wiadomo, zdarzyć się może dużo więcej niż dzieje się w samej realności. A skoro może – to zdarzy się właśnie. W migotaniu impresyjnych scen – wróci szkoła, klasowe dokazywanie, domowe smutki, gorycz pożegnań, lęk przed samotnością, fascynacje dziwnymi nieznajomymi, trochę śmiechu, kilka łez, cała reszta codziennych ingrediencji, które dorośli nazywają źródłem, albo epoką, gdy zaczyna się to, co naprawdę istotne. Nade wszystko wróci wspaniałe, wysokie na trzy, może cztery metry widmo żołnierza, które małemu Zoniowi swą wyciętą ze sklejki podobiznę wręczy i zrobi gest, jakby nakłaniało: „A ruszaj i baw się! Zmyślaj! Stwarzaj niestworzone, żeby łagodnie przetrwać noc, doczekać poranka! Baw się! Reżyseruj! Dodawaj światu prawdziwemu okruchy świata iluzyjnego!”

Możliwe, że gdzieś tam, w górach, daleko stąd w czasie i przestrzeni, w Zonia domu rodzinnym epoki krótkich spodni i sinych kolan – kawałki swoich iluzji mały Zoń rzeczywiście dodawał do  realności. To nawet pewne, bo któreż dziecko nie uprawia teatralnego cudowania, aby jakoś odegnać nudę codziennych oczywistości? Niewykluczone, że wyginając cienkie palce, układając je tak cyrkowo, jak go wujek uczył – przy pomocy ustawionej za swymi plecami lampy naftowej, rzucał mały Zoń na ścianę pokoju cienistą podobiznę głowy wilka, cień lecącego ptaka albo też ciemny portret kota o szeroko otwartych oczach. Po prostu, mógł mały Zoń być trochę jak twórcy Teatru Figurki – teatru cieni – którzy na ścianie w gmachu Teatru KTO przy Zamoyskiego 50 pokazali najmłodszym dzieciom miniaturowy seans „Skrzaty”.

Lampa, ściana, kilka wyciętych z tektury kształtów. Tyle artystom Teatru Figurki starczyło do cudnego cudowania. Oto cienista pani skrzatowa oraz bliźniaczo ulotny pan skrzat – rozmawiają sobie na ściennym wzgórzu w świetle ściennego księżyca. Oto zjawia się przepiękny, lekki jak kartka zając, na zawsze ukazujący się światu tylko jednym profilem. Oto trwa ścienny lot skrzacich cieni zamarłych na cienistej szyi cienia łabędzia sunącego nad bezpieczną, ścienną ziemią. I tak oto zwyczajna jawa poranka poszerzyła się o sen z cieniami we wszystkich rolach. I w efekcie nikogo to na widowni nie zdziwiło. Naprawdę dziwne byłoby – zdziwienie. Dzieci bowiem, najmłodsze dzieci, maja szczęście, iż czas jeszcze ich nie pokarał racjonalnością, więc wciąż jeszcze zupełnie naturalnie widzą w czymkolwiek dużo więcej niż tylko oczywistość, niż tylko to, czym to coś jest. W byle patyku chociażby – żmiję lub miecz rycerza okrągłego stołu, a nie wyłącznie patyk.

Dobrze się dzieje, że KTO regularnie zwołuje małych na warsztaty teatralne, na lekcje iluzji, na naukę abecadła ułudy… Niezbyt celnie to powiedziałem, myląco. Określenie „warsztat teatralny” sugeruje, ze idzie o nauczanie iluzji, o wpajanie iluzyjnych sztuczek komuś, kto zielonego pojęcia o nich nie ma, kto pierwszy raz zasiadł w szkolnej ławce i ani me, ani be. Nie. W istocie idzie o coś grubo poważniejszego. Owszem, o nauczenie dzieci, lecz o nauczenie tego, by się nie oduczały zmyślać, by nie pozwalały sobie na obumieranie w nich naturalnych talentów iluzjonistycznych, na powolne więdnięcie umiejętności dostrzegania w realności więcej niż samą realność.

Na przykład, aby zawsze umiały w chustce zobaczyć chłopczyka, do pasa zanurzonego w butonierce nieziemsko ogromnej marynarki jego ojca, albo jego własnej marynarki za dobrych czterdzieści, może nawet sześćdziesiąt lat.

Paweł Głowacki

Abecadło ułudy

 

[FM_form id="1"]
Skip to content