Paweł Głowacki
ZUPEŁNY ZOŃ
Kolejowa, marna, żałośnie marna stacyjka gdzieś… Bądź nigdzie, bo w śnie czyimś… Poczekalnia z mgły może, rozpaczliwie obojętna, poczekalnia lub peron… Pergaminowe twarze nad niewidzialnymi torami… Ludzie nieruchomi – ot, garść kamyków – w drodze do celu już chyba bez znaczenia, do majaku, który zawsze za daleko… Ludzie, a każdy wedle frazy Mikołaja Gogola – podobny zupełnie do nikogo… I rumowisko sakwojaży, waliz, skrzyń podróżnych obok nich… Czekają… Jaka to pora roku? Zimno jest? Ciepło? Jaka to pora dnia lub nocy?… Nie ma już pór roku, czas już nie gra roli… Czekają… Od zawsze… Oni… Oni i z nimi, wokół ich głów dryfujące niczym dywany fakirów kawałki ich pamięci, resztki ich tęsknot, kilka zetlałych, starych wzruszeń…
40 lat temu, kiedy wszystko się zaczynało, Jerzy Zoń być może wyśnił ten mglisty obrazek, uroił go i przeczuł, że kiedyś może skropli się on na scenie, zyska ciało, osiądzie, zacznie żyć. Być może przeczuł, że przez następne lata, dziesiątki lat, ze swym teatrem ruchomych obrazów, niemych tańczących metafor, Ziemię wiele razy obejdzie również po to, by wreszcie przeczytać tom siedmiu opowiadań Bohumila Hrabala Sprzedam dom, w którym już nie chcę mieszkać i na ich kanwie, a raczej dotykając czule sedna opowieści pierwszej – Zupełnego Kafki – ulepić milczący seans Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać – godzinę o wędrówce bez ruszania się z miejsca, o czekaniu, które jest powietrzem.
I ulepił. W roku 2003, na niewielkim prostokącie sceny przy ulicy Gzymsików 8 w Krakowie, w gmachu skromnym tak, że wolał leżeć (czasu przeszłego używam, bo jest to już dla Teatru KTO adres nieaktualny), pięć znużonych postaci koloru popiołu pierwszy raz zamarło na rumowisku swych stareńkich sakwojaży, waliz, skrzyń podróżnych i pierwszy raz czekało, pocieszając się onirycznymi obrazkami kleconymi z własnych ciał i resztek pamięci, marzeń, odkurzonych trupków dawnych swoich radości i smutków ciemnych. Żeby jakoś doczekać… W Zupełnym Kafce sam Hrabal – a może wysłane przezeń widmo – czeka bardzo podobnie, pocieszając się niespiesznie rojonymi przez siebie obrazami.
„Każdego ranka do mojego pokoju wchodzi na palcach gospodarz, słyszę jego kroki”. Tak Hrabal otwiera opowieść. „A pokój jest tak długi, że do mojego łóżka można by i opłacałoby się jeździć od drzwi na rowerze. Mój gospodarz pochyla się nade mną, odwraca się i komuś przy drzwiach daje znak, i mówi: Pan Kafka jest tutaj. I trzykrotnie przekłuwa powietrze palcem, a potem znów się oddala i powoli idzie do drzwi, gdzie chyba gospodyni wręcza mu blaszaną tacę z rogalikiem i garnuszkiem kawy i mój gospodarz przynosi mi ją, a ponieważ trzęsą mu się ręce, ten garnuszek dygoce na tacy. Czasami, gdy się ocknę (…)”.
No właśnie… A jak jest teraz, w opowieści? Ocknął się Hrabal – odzyskało jawę widmo? Czy może dalej śni, ciągnie sen, w prologu, którego gospodarz wszedł do jego pokoju tak, jak wchodzi każdego ranka, który być może zawsze jest snem, nigdy jawą, albo zawsze tylko jawą po prześnionym złym śnie? Któż to odgadnie? A kiedy mgnienie po kawie i rogalikach ten, który snuje opowieść, rusza w drogę przez czeską Pragę – rusza naprawdę, czy też ruszają się, dryfują tylko obrazy? Jedno co pewne – Zupełnego Kafkę Hrabal tyleż napisał, co ulepił, ułożył, skonstruował z kawałków wielu swych starych tekstów, wierszy i prozy. Jest tak, jakby naraz przyszły doń w odwiedziny kiedyś napisane przez niego obrazki, niczym postacie z niegdysiejszych seansów Tadeusza Kantora, które w Nigdy tu już nie powrócę uparcie wędrują po scenie wokół Kantora prawie nieruchomego, czekającego, wypatrującego czegoś, odpowiedzi może, choćby czarnej.
Dryfują więc dywany fakirów, wędrują obrazy wokół głowy snującego opowieść Hrabala lub widma, wędrują jak grubo później inne obrazy wokół pięciu skamieniałych głów w Zonia seansie czekania. I każdy z obrazów rozpięty jest podobnie: pomiędzy niby to zwyczajnym widokiem a metaforą skrywającą się pod zwyczajnym widokiem. Oto podcienie gdzieś w Pradze, którymi spacerowała pozornie przeciętna markiza della Strade. Ot, banalne zdarzenie. Tyle że markiza „miała podobno tak delikatną płeć, że gdy piła czerwone wino, to jakby to wino wlewała do szklanej rurki”. Tak oto banał niknie nagle. Firanki trywialne, trywialnie falują w otwartym oknie? Owszem, lecz gdy nieruchomieją, to po chwili „na nowo tysiące koliberków bierze tę organdynę w dziobki jak królewski tren”. Nudny widok kobiety porzuconej na ulicy w noc deszczową? „Ona kładzie się w kałuży, skuliła się tam cała jak fotografia w owalnej ramie, a jej włosy unoszą się na brudnej powierzchni jak morszczyn”. Starowinki, jakich pełno na świecie? „Często się z nor wytaczają staruszki, twarze mają pokryte bliznami po znakach zodiaku, a zamiast oczu – dwa kawałki lamparciej skóry”. A przeciętna babina handlująca trywialnymi kiełbasami? „Acetylenowa lampa oświetlała staruchę, a Rembrandt wstawał z martwych. Ręce babiny leżały na jej brzuchu, jakby dotykały pleców utraconego syna. Jedyny ząb świecił jej z ust”… I tak to u Hrabala pląsa do końca, w niezmiennym hipnotycznym rytmie przekładańca: widok – poetyckie dno widoku, zwyczajność – metafora, jawa – sen przepastny na dnie jawy, szary banał – umykające piękno banału, realność – iluzja. Słowem, trzema słowami: brak teatru – teatr.
I tak też pulsują wszystkie kadry Zonia seansu czekania, w którym nie pada ni jedno słowo, bo i nie ma potrzeby. Na dworcu, co jest wszędzie i nigdzie, wystarcza teatrzyk migowy, mały pląs pięciu widm z kilkoma starymi obrazami. Widma i z głów widm sunące obrazki ich przeszłości: narodziny, pierwsza komunia, pierwsza miłość, zawrotna chwila przysięgi „i że cię nie opuszczę aż do śmierci”, a później kolejna frenezja narodzin, kolejne euforie i smutki, wódki liczne i tysiące przyrzeczeń poprawy, a obok wierny niby-pies, ciągle tak samo przepastny lęk przed finalnym dołem. I wszystko to nieuchwytne, niepokojące, pamiętne jak metafory, które Hrabal albo wysłane przezeń widmo wyłuskuje w Zupełnym Kafce spod najzwyczajniejszych ulicznych widoków.
Uliczne widoki. One oraz ich zawsze nagła, nieoczekiwana podszewka. Albo dno, podszewka literatury, na kanwie której Zoń tworzył teatralne opowieści, te wielkie, dla placów miejskich przeznaczone, i te kruche, drobne – choćby Chór sierot, choćby Ostatnia godzina – grane przy Gzymsików 8. Filigranowy pląs Chóru sierot albo Ostatniej godziny, gigantyczne pod niebem gołym tańcowania Zapachu czasu, Quixotage’u lub Ślepców, jeszcze przez Zonia konstruowane festiwale teatrów ulicznych – te siedem dni, które od lat 30 powtarzają się latem i niepokoją zdumiewającymi ruchomymi malunkami pełen świętego spokoju Rynek Główny, Mały Rynek i kilka innych, mniejszych placów i zaułków, wegetujących w kojących nerwy oczywistościach codziennych, niezmiennych od zawsze. Nie tylko to. Całe gigantyczne, ziszczone marzenie Zonia – Teatr KTO – od początku, już przez lat 40, jest w istocie tym samym. Marszem migotliwych, milczących kadrów po oczach lekko spłoszonych, przez trochę bezradne mózgi i nerwy skołowane, bo któż by się, Boże drogi, spodziewał czegoś takiego, tak nieoczekiwanego, w miejscach i godzinach zazwyczaj bezpiecznych.
Mija 40 lat tańcowania KTO. Bożek smakowitych spotkań sprawił, że w tym roku mija też 20 lat od niejasnej śmierci Bohumila Hrabala. 40 lat zatem, tysiące występów na prawie wszystkich kontynentach, na dziesiątkach festiwali teatralnych, jeśli nie na setkach, i w setkach miast grube miliony par oczu lekko spłoszonych. Rachuję ten stos, ważę, mierzę i wciąż na jedno wychodzi. Nie chce być inaczej. Do dziś grany, chyba wieczny seans Zonia Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać, jest jak pestka w jabłku – w tej scenicznej godzinie kolebie się duch Teatru KTO i Teatru KTO litera.
Dlatego też, owszem, nie ma pewności, jak to tam na początku było naprawdę, ale jest przeczucie, mocne przypuszczenie. Otóż mogło się zdarzyć, że w roku 1977, tydzień przed dniem, kiedy wszystko się zaczęło, o świcie Zoń sięgnął po kartkę papieru, odkręcił pióro i nie wiedząc, że plagiatuje Hrabala, zaczął powoli notować zdania, które miały okazać się dla Zonia nieodwołalne.
„Każdego ranka do mojego pokoju wchodzi na palcach gospodarz, słyszę jego kroki. A pokój jest tak długi, że do mojego łóżka można by i opłacałoby się jeździć od drzwi na rowerze…”
Tu przerwał na chwilę i uśmiechnął się, bo jeździć na rowerze wielbi tak mocno, iż pomyka na nim także, kiedy śpi. Po czym wrócił do słów. O zmierzchu cała opowieść była gotowa. Na górze pierwszej strony zanotował tytuł. „Zupełny Zoń”.
I tak to zaczęło się naprawdę.