Biada przygodom, których nikt nie opowiedział, woła Jacques Maritain. Kiedy ułożył to zdanie, tę zatroskaną sugestię? Jak dawno temu ukrył pod maską zasmucenia – apel? Snujcie cudeńka! Hipnotyczne bibeloty tkajcie ze słów, z nut, z kolorów, z ruchomych obrazów, z aktorów, z kształtów i z tego, co pod ręka macie, z pnia lipy choćby, albo z marmurowego bloku! Czarodziejstwem skłaniajcie gapiów do wiary w realność iluzji!… Dawno. Bardzo dawno Maritain skrycie wygłosił ten apel do wszelkiej maści bajarzy, co dość zastanawiające, bo przecież już wtedy nie było tak naprawdę nad czym biadolić, gdyż już nie istniały przygody nieopowiedziane, niewyśnione, nienarodzone. A jeśli jednak istniały, to była ich biedna resztka, ot, kłaczek za szafą. Uczy Pismo – nic nowego pod słońcem. Także w światku bajek – nic. Wszystko zostało już opowiedziane. Zatem? Maritainowi w istocie nie szło o przygody dziewicze, nigdy wcześniej niewysłowione. Nie absolutne oryginały, nie prapremiery globalne, nie debiuty miał na myśli, a sztukę powtarzania. Biada przygodom, których nikt nie opowiedział kolejny raz.
Teatr jest sztuką powtarzania. KTO – powtarza więc. Od początku, od swojego „ulicznego” początku, debiutu na miejskim placu – wciąż kolejny raz opowiada, co ktoś inny opowiedział wcześniej, w księgach choćby. Nie zaistniałby w roku 1985 debiutancki, „podchmurny” objazdowy seans Teatru KTO „Parada ponurych”, gdyby Pierre-Henri Cami nie napisał wcześniej satyrycznej bajki „Zielone dziecko”. A dalej już jakoś poszło. Wiele, wiele teatralnych powtórzeń przez lata, wiele przywołań, przypomnień, zapraszania w gości pod dach albo na ulicę. Dziś też: co seans, to powtórzenie. „Peregrinus” jest echem „Ziemi jałowej” Thomasa Stearnsa Eliota. Niemy „Chór sierot” przywołuje smak wszystkich zdań powieści Guy Croussy’ego „Bławatki”. Majestatyczni „Ślepcy” odsyłają zdumionych i lekko oszołomionych przechodniów do powieści „Miasto ślepców”, przez JoséSaramago opowiedzianej dużo wcześniej niż Jerzy Zoń raz jeszcze opowiedział w swoich „Ślepcach” jej intonację. Powtarzanie, powtarzanie… I raczej nic się nie zmieni. Przecież na wiosnę, najdalej latem, Zoń pokaże na ulicach i placach Krakowa „Arcadię” – własną niemą odpowiedź na wszystkie słowa już ponad sześćdziesięcioletniego poematu Tadeusza Różewicza „Et in Arcadia ego”. Zaś Joanna Braun dopiero co ukazała w nowej siedzibie KTO przy Zamoyskiego 50 sceniczną impresję „Serena – traktat o samogłoskach”, ulepioną na kanwie „Małej syrenki”, tej Hansa Christiana Andersena bajki sprzed lat prawie dwustu, później wciąż od nowa powtarzanej w filmach animowanych lub fabularnych, a nawet w kamieniu. Tak, w kamieniu. Po lekturze arcydzieła Andersena artysta Edvard Eriksen wyrzeźbił figurę tytułowej bohaterki, postawił ją na nabrzeżu portu w Kopenhadze i tym samym uczynił z Małej syrenki jeden z najpopularniejszych symboli Danii, o ile nie aż tak popularny, że w ogóle jedyny.
Powtarzanie jest nieuchronne. Bez powtarzania starych przygód wciąż od nowa – ani rusz. One się nie zmieniają, wciąż zmieniają się jedynie odcienie, w jakich stare przygody zapraszamy do siebie w gości. To właśnie: odcienie – jest najważniejsze. A dokładnie – odcienie intonacji. Nie ma odwrotu od powtarzania oryginałów, chodzi o to tylko, co z tych oryginałów powtarzamy, co, a zwłaszcza – jak. Rzecz jasna – odpowiedzi istnieje tutaj mrowie. Poprzestanę na skrajnościach. Na jednym biegunie tkwi pokorne lusterko. To pragnienie, aby z oryginału, z powieści choćby, powtórzyć, nieudolnie może, koślawo, ułomnie, ale jednak sumiennie powtórzyć zdarzenie po zdarzeniu, bohatera za bohaterem, gest po geście i po słowie słowo. Chodzi o streszczenie powieści w innej niż słowa rzeczywistości, w filmie dajmy na to, lub na scenie. Lecz istnieje biegun przeciwny. Sztuka powtarzania, lecz powtarzania struktury dużo głębszej niż fabuła, przygody, bohaterowie. Istnieje sztuka przywoływania – intonacji, smaku, zapachu, temperatury. Tak jak zrobili to bracia Quay w filmie „Ulica krokodyli”, dla którego oryginałem była „Ulica krokodyli” Brunona Schulza. Albo jak zrobił to Zoń w ulepionej na kanwie prozy Bohumila Hrabala godzinie „Sprzedam dom, w którym już nie mogę mieszkać”. U braci Quay i u Zonia – brak nawet najbledszego cienia lusterka, powielającego samą powierzchnię modela. Czym więc są w istocie ten film i ten sceniczny seans? Pastiszami?
W każdym razie – nie są próbą detalicznego małpowania naskórkowych oczywistości oryginału, zawsze skazaną na fiasko próbą przenoszenia opowieści, całej opowieści, z przynależnego jej stanu skupienia (język), w zupełnie inny stan skupienia (film bądź teatr). Marcel Proust pisał w jednym z listów: Każdy pisarz musi sprawić sobie własny język, tak jak każdy skrzypek musi znaleźć swój ton. I kiedy powtarzał dzieła Balzaca, Flauberta lub Micheleta, tworzył pastisze, doskonałe echa samego tonu, intonacyjnej dykcji, rytmu fraz Balzaca, Flauberta lub Micheleta, snując w echach tych, a raczej snując nimi – własne fabuły. Nie kalkował cudzego świata przedstawionego, przywoływał jedynie sposób istnienia cudzego świata przedstawionego. Podobnie bracia Quay. Nie inaczej Zoń. A cała reszta należy do tych, co na widowni.
Paweł Głowacki
Sztuka powtarzania