Słoń – felieton Pawła Głowackiego (powstały z okazji czytania performatywnego “Weseliska”)

Udostępnij:
Weselisko, fot. Bartek Cieniawa
fot. Bartek Cieniawa

„Morał: istnieją pomysły obsesyjne, nie ma nigdy naszych własnych, a książki rozmawiają między sobą”. Tak powiada Umberto Eco w eseju „Dopiski na marginesie”, zamykającym „Imię róży”. A kilkanaście akapitów wcześniej: „Odkryłem na nowo to, co pisarze zawsze wiedzieli (i co tyle razy nam mówili): książki mówią zawsze o innych książkach i wszelka opowieść snuje historię już opowiedzianą. Wiedział o tym Homer, wiedział Ariost, nie mówiąc już o Rabelais’m lub Cervantesie”. Czyni Eco to godne Kolumba wyznanie i w ostatniej frazie, tuż po Cervantesie, nie umieszcza nazwiska Maj, pomija go. To błąd, oczywiście. Błąd zawstydzający, dla nas przykry, powiedziałbym nawet, że bolesny, ale też usprawiedliwiony. Niestety, gdy Eco układał „Dopiski na marginesie” – twórczość Bronisława Maja nie była jeszcze znana w Italii, w witrynach księgarń Rzymu czy Mediolanu jeszcze nie wieszano transparentów reklamowych, krzyczących: „Nowy tom wierszy Ariosto Maja – już w sprzedaży!”. Gdyby Eco poczekał parę lat, gdyby nie zmarł w roku 2016 i dnia 4 września roku 2023 przybył wieczorem do ogrodów Teatru KTO, aby obejrzeć „Weselisko” – przez Bronisława Maja napisaną, a przez Jerzego Zonia wyreżyserowaną rozmowę z ponad stuletnim już „Weselem” Stanisława Wyspiańskiego – nie później niż 5 września o świcie niechybnie uzupełniłby Majem swe godne Kolumba wyznanie.

Książki rozmawiają z sobą. Tak. Nie ma sensu polemizować z Eco. Rzecz wszakże nie tylko w tym, że rozmawiają, lecz w tym, by usłyszeć rozmowę, dobrze, wyraźnie usłyszeć. A dialog ów słyszy się o tyle wyraźniej i tyle dogłębniej się go pojmuje, o ile więcej ma człowiek w głowie zapamiętanych pojedynczych, starych głosów z bibliotek. Literacka pamięć Maja jest, co powszechnie widomo, pamięcią iście słoniową, a słonie, zwłaszcza sędziwe – czego uczą znawcy tych zacnych zwierząt – pamiętają wszystko. Pamiętają ponoć nawet niegdysiejsze przekonanie Jorge Luisa Borgesa, tę melancholijnie zrezygnowaną myśl, że ludzkość ma tak naprawdę do opowiedzenia nieledwie kilka odwiecznych, wartych powtarzania opowieści. Oraz że przez wszystkie lata, które ludzkości pozostały do istnienia, ludzkość będzie je sobie snuć wciąż od początku, za każdym kolejnym razem jedynie zmieniając intonację. W Polsce taką omszałą bajką, która nie chce zamilknąć, której uciszyć nie sposób, jest już bez mała mityczny, przez Wyspiańskiego namalowany portret pewnego biało-czerwonego pijaństwa w Bronowicach.

Ile ech „Wesela” wybrzmiało do dziś nad Wisłą? W ilu intonacjach wracała przez lat ponad sto ta niezniszczalna opowieść? Pamiętacie choćby film Tadeusza Konwickiego „Salto”? Pamiętacie – jeśli nie z natury, to przynajmniej z opisów, z fotografii – kilka okruchów „Wesela”, co je w swoim niepodrabialnym stylu Miron Białoszewski powtórzył w Teatrze Osobnym? A „Zabawę”, tę Sławomira Mrożka o genialność ocierającą się dramaturgiczną wariację oryginału Wyspiańskiego? Maj pamięta nie tylko to. On pamięta głosy Krasickiego, Mickiewicza, Słowackiego, Norwida, Fredry, Przerwy-Tetmajera, Tuwima, Gałczyńskiego, Witkacego, Miłosza, Gombrowicza, Herberta, Szpotańskiego, Młynarskiego, jeszcze innych – wszystkich. Pamięta tak dobrze, słyszy tak wyraźnie, iż dosłyszał brzęczący w nich tembr „Wesela”, albo w „Weselu” – głosy wszystkich tych potężnych, późniejszych lub wcześniejszych, by tak rzec, po-weselnych lub przed-weselnych bajarzy polskich. Usłyszał cały ów chór – i w „Weselisku” wsnuł jego brzmienia i sensy w pajęczynę brzmień i sensów falujących fraz Wyspiańskiego. I tak opowiada na nowo odwieczną historię biało-czerwonego pijaństwa w cieniu kos. A Zoń? Czymże jest takie a nie inne obsadzenie przezeń ról, jeśli nie rodzajem donucenia bajce oryginalnej własnych Zonia intonacji?

Patrzę na afisz „Weseliska”. Rzecz jasna, wszystkich wymienić nie sposób, ale nie da się nie wspomnieć choćby o Stańczyku. Nie wiem, czy obsadzony w tej roli Grzegorz Turnau będzie 4 września grał na fortepianie, nie wiem, czy zaśpiewa, lecz przecież legendarny polski błazen jako liryczny tenor w okularkach i o wysoce kulturalnym spojrzeniu – niechybnie zmusi nas do ponownego przemyślenia kwestii skuteczności starych jak Polskość, gorzko ironicznych szyderstw, którymi ciskają w rodaków gwałtownie przemądrzali żartownisie nadwiślańscy. A Dziennikarz? Przecież i tutaj trzeba będzie zrezygnować z przyzwyczajeń, gdyż talent do iście żyletkowego szyderstwa w dzień i w nocy, chyba od wczesnego dzieciństwa cechujący wyznaczonego do roli Dziennikarza Krzysztofa Maternę, zapewne nie pozwoli pozostać nam w starych, bezpiecznych koleinach interpretacyjnych. No i w końcu Wernyhora, czyli Witold Bereś, który dziś, mucha nie siada, bez charakteryzacji może być ową postacią – więc nią w ogrodach KTO będzie.

Prawdę rzekłszy – nie tylko dziś. Jeśli pamięć mnie nie myli, a nie myli mnie nigdy, Bereś od zawsze wygląda jak Wernyhora. Ba! On, co najmniej od czasów „Tygodnika Powszechnego” przy ulicy Wiślnej – po prostu jest Wernyhorą! Zjawiał się wtedy w redakcji ze złotym rogiem w kieszeni, rogiem szklanym i pełnym, i przekonywał nas wszystkich, że trzeba walczyć, że nie wolno się poddawać, że należy być dzielnym i mocować się do samego końca, choćby nawet bój miał trwać aż do świtu. Skutecznie przekonywał. Walczyliśmy więc! Szklane rogi mnożyły się cudownie. I nigdy, przenigdy nie ostawał się nam na stoliku ino sznur. A na drugi dzień spotykaliśmy się rankiem na kameralnej scence uroczej cukierenki Vis-à-vis, aby nad maleńkimi szklanymi rożkami sprawdzić, kto z nas wczoraj poległ w boju, a kto przetrwał i po południu może znów stanąć na ziemi ubitej. Tak, to była wielka, przez długie lata regularnie powtarzająca się kreacja aktorska Beresia. To był jego niekończący się Wernyhora. Po prostu -wiedział Bereś, że Borges miał rację. Dobrze wiedział, że zdarzenia, których losem jest powtarzać się – należy powtarzać. Za każdym razem w lekko zmienionej intonacji, to nieuchronne – lecz powtarzane być one muszą. Tradycja bowiem – to wartość fundamentalna. To moc.

 

Paweł Głowacki

“Słoń”

[FM_form id="1"]
Skip to content