Zawsze uważałem, że istnieje dobra i zła literatura. Zwrot literatura zaangażowana kojarzy mi się z określeniem jeździectwo protestanckie.
Jorge Luis Borges
Wyobrażam sobie, że zanim skomponował tom esejów „Płeć Rozalindy”, Jan Kott kolejny raz czytał fikcję Jorge Luisa Borgesa „Pierre Menard, autor Don Kichota”, rzecz o… Urywam. Milknę. Sprowadzanie labiryntów Borgesa do dziecięcej formułki, pocieszającej szkolną prostotą, jest żałosne. Lecz cóż pozostaje? Godzę się na małość i mówię: owa rzecz traktuje o zmyślonym poecie, który w wieku XX zapragnął napisać powieść stworzoną w wieku XVII. Nie przepisać, nie skalkować, nie przenieść ze starych kartek na nowe, lecz właśnie – napisać starą bajkę słowo w słowo. Nic nie ocalało z jego trudu, żaden szkic, żaden akapit, nawet pół zdania. Nie ma „Don Kichota” Menarda. Ocalał jedynie sam koncept, wysłowiony przez Menarda w liście do Narratora. Nie ma „Don Kichota” Menarda, lecz przecież w istocie – jest. Jest, gdyż istnieje „Don Kichot” Cervantesa. „Kilka wieczorów temu, przeglądając rozdział dwudziesty szósty – wyznaje Narrator – rozpoznałem styl Menarda i prawie jego głos w tym wyjątkowym zdaniu: nimfy rzeczne, żałosne a wilgotne Echo”. We frazie Cervantesa Narrator usłyszał Menarda, bo dobrze zna jego wiersze, eseje, prozę, jego intonację. Więcej. Czytając legendarną powieść z XVII wieku – usłyszał w niej współczesny Menardowi i sobie wiek XX, choć przecież ani jedno stare słowo, nawet jeden przecinek postawiony trzy stulecia temu, słowem nic – nie zostało zmienione, uaktualnione, uwspółcześnione.
Wyobrażam sobie, że Kott był tym zachwycony. Przerwał lekturę i napisał esej otwierający „Płeć Rozalindy”, jego nowy tom szekspirowski. „Jeszcze współczesny…?” – taki nadał esejowi tytuł. Nie chodzi o negację współczesności Williama Szekspira. Chodzi o wahanie. O pytanie, czy formą współczesności Szekspira w teatrze, ale też współczesności każdej wielkiej opowieści z przeszłości, może być tylko toporna inscenizacyjna publicystyczność, bez pardonu wciskająca starą opowieść w obowiązującą w danym czasie na ulicach odzież, w problemy palące społeczeństwo akurat w poniedziałek lub środę, w taką lub inną ideologijkę chwilową, w doraźną intonację, w rzeźnicki proceder rżnięcia starych słów, starych przecinków, starych pauz, rżnięcia ich ku chwale aktualności? Jeśli w Polsce kobiety cierpią z powodu polityki, a przecież cierpią – czy jedynym słusznym sposobem wystawienia „Dziadów” Mickiewicza jest zrobienie z Konrada niewiasty, kuśtykającej o kulach? Dni nasze teraźniejsze są strzeliście polityczne, lecz czy aby jutro brawurowo uaktualnić „Antygonę” – koniecznie należałoby ustawić na scenie urnę i dokleić Sofoklesowi parę zdań, w których Antygona odmawia wzięcia udziału w referendum tyczącym pochówku Polinika? Czy rzeczywiście jedynie inscenizacyjna małość, wszystko zmieniająca w gazetę, potrafi wieczność starych opowieści ocalić dla współczesności?
Wyobrażam sobie, że Kott wraca do lektury. „Teksty Cervantesa i Menarda są pod względem słownym identyczne, ale ten drugi jest niemal nieskończenie bogatszy”, powiada Narrator. Kott jest zachwycony kolejny raz. W końcu czymże innym było jego długie życie pisania, długie życie czytania, jeśli nie finezyjnym nicowaniem dawnych głosów głosem własnym, ze środka wieku XX? „Don Kichot” Menarda jest bogatszy o trzysta lat, co minęły od dalekich dni, w których oryginał powieści powstawał, o trzysta lat zdarzeń wielkich i małych, z których coś tam ocalało w żyłach Menarda, w jego pamięci lub niepamięci, na jego podniebieniu, w jego słuchu, na ścieżkach jego mózgu, którymi wędrują impulsy myśli. W nietkniętych zdaniach Cervantesa Narrator słyszy głos Menarda, ale też głosy tych, których wersy Menard wpuścił w swój krwioobieg i które go już raczej nie porzucą, wersy tych, którzy przybyli po Cervantesie: Edgara Poe, Baudelaire’a, Mallarmégo, Valéry’ego, wielu innych. Narrator pojmuje naraz, że wystarczyła listowna Menarda informacja o pisaniu przezeń „Don Kichota”, aby jego, Narratora, lektura „Don Kichota” tak naprawdę stała się formą tworzenia „Don Kichota”, to znaczy – uwspółcześnianiem „Don Kichota”, nieuchronnym uwspółcześnianiem bez ingerowania w choćby jeden przecinek „Don Kichota”.
Nie inaczej w teatrze. Siedzisz na widowni i jesteś współczesny, no bo niby jaki inny? I jeśli tylko seans stworzono tak, jak Menard pisał „Don Kichota” – bezwiednie uwspółcześniasz seans. W normalnym teatrze – nigdy nie było inaczej. Tyle że jest to uwspółcześnianie intymne, dyskretne i nade wszystko samotne, na miarę twojej, tylko twojej bezradności. Najciszej pod słońcem – dodajesz swój głos do scenicznej fikcji, który przeistacza seans w twój seans, zupełnie nic w nim nie zmieniając. Zamiast seans, można rzec gąbka
Ostatnie już moje wyobrażenie. Kott oto zamyka opowieść Borgesa – rzecz tak naprawdę o czytaniu – zamyka i przypomina sobie formułę, którą skomponował wieki temu. „Hamlet” jest jak gąbka – wsysa każdą współczesność. Recytuje to sobie Kott i znów mu żal. Nie zrozumieli formuły reżyserzy, nie przemyśleli jej gramatyki, a ona jest bezlitosna, nieuchronna. Co wsysa, a co jest wsysane? To znaczy – co tutaj rządzi, co decyduje, co posiada głos ostateczny, a co jest jedynie bezwolne, skazane na wielkoduszność podmiotu? Trzeba wyjaśniać? A jeśli nie chce ci się odpowiadać – po prostu wykonaj proste doświadczenie, reżyserze teatralny. Mocno ściśnij palcami gąbkę, zanurz w wiadrze z wodą i puść. Co stało się z gąbką? Nic. Nie zmienił się ani jej kształt, ani jej kolor, ani jej rozmiary, ani jej porowatość. I nie utonęła. Jest tylko trochę bardziej mokra niż na początku. Ucz się, teatralny reżyserze. Ucz się gąbki.
“Lekcja gąbki”
Paweł Głowacki