Co? Cokolwiek. Co jest pod ręką, pod okiem, o krok, tuż. Byle jaka marność – tyle, o dziwo, wystarcza. Choćby krzesło. Ale zwyczajne, nie żadne arcydzieło stolarsko-snycerskie, ani cud zaprojektowany przez Stanisława Wyspiańskiego, nie. Krzesło biedne, rzekłby Tadeusz Kantor, szare, nieme, po którym nikt niczego się nie spodziewa, prócz tego, by nie runęło pod naporem. Osiemdziesiąt lat temu, może jeszcze dawniej, mama Kazimierza Wiśniaka wyniosła z kuchni rodzinnego domu przy ul. Przejazd 72 w Łodzi biedne krzesło i ustawiła na chodniku, by synek mógł w komforcie buzię coraz szerzej i szerzej rozdziawiać na widok magii i nieziemskich sztuczek wędrownych kuglarzy.
Takie więc krzesło – wystarcza. Krzesło lub zwyczajna ławka uliczna, parkowa. Nawet mniej niż ławka. Ławka nie cała, gdyż bez oparcia. Ot, deska koloru popiołu, proste siedzisko na czterech nogach. Ile sztuk właśnie tej marności widać w opowieści Teatru KTO „Arcadia”? Osiem? Dziesięć? A czy z tych, którzy na długich dechach koloru popiołu klapnęli, by odpocząć, ktokolwiek przypuszcza, że marność, na której siedzi, za moment przeobrazi się w ingrediencję teatralnej bajki o czasie utraconym, w mebel nostalgicznego snu – w coś zupełnie odmiennego niż to, czym jest na płytki rzut oka.
Zagra KTO „Arcadię” niebawem, z początkiem lipca. Zagra na 36. Międzynarodowym Festiwalu Teatrów Ulicznych, któremu Jerzy Zoń ułożył motto nostalgiczne: „Radość z odzyskanego podwórka”. Powrót zatem. Od 6, do 9 lipca – cztery dni powrotów. Cztery dni wielu powrotów do czasów, kiedy podwórko było podwórkiem, to znaczy czarodziejskim miejscem, które mogło na pstryknięcie stać się wszystkim: polem średniowiecznej bitwy, skamieniałym jeziorem, spłachetkiem Księżyca. Czymkolwiek – na pstryknięcie magiczne, na spojrzenie nigdy nie płytkie, na jeden dziecięcy skok wyobraźni. Tamte przemiany podwórkowe! Kiedy w ułamku sekundy trzepak stawał się omasztowaniem okrętu Kolumba, pokrywka od gara – tarczą rycerza pod Grunwaldem, a długi kij – mieczem obosiecznym lub śpiącą żmiją. Nie od dziś kuglarze, zwłaszcza ci „pomniejsi”, rzekłbym „walizkowi”, zapraszani przez Zonia na kolejne Festiwale ulicznych teatrów – na placach i w zaułkach Krakowa podobnie przemieniają byle co w coś nieoczekiwanego. Tym razem będzie owych przemian chyba więcej. Nie wyliczę wszystkich trup, co przyjadą do Krakowa tak, jak kiedyś, dawno temu, ich kuglarskie praszczury przybywały na ul. Przejazd w Łodzi, przed dom pod numerem 72. Skąd praszczury wiedzieć miały, że ten malec, któremu mama przyniosła krzesło z kuchni, kiedyś przemieni ich uliczne cudeńka cyrkowe w fantastyczne kształty wielkich seansów teatralnych?
Nie, nie wyliczę trup wszystkich. Niech starczy, że przybędą zewsząd. Z Argentyny i Francji, Hiszpanii i Węgier, Finlandii i Litwy, w końcu ze Słowacji, i z Polski, oczywiście. Pewnie przeoczyłem jakąś krainę. Zewsząd zatem przyjadą i wystąpią w każdej poetyce, w dowolnym stanie skupienia sztuki ulicznego teatru. Szczudlarze i władcy marionetek, wirtuozi klaunady i tancerze, akrobaci i artyści chodzący po bożemu, mimowie oraz ci, co lubią sobie pogadać, impresjoniści i narratorzy sążniści, lekkoduszni improwizatorzy i poważni czciciele dopinania wszystkiego na ostatni guzik. Wszelacy, zewsząd – lecz każdy wędrowny ansambl podszyty Zonia mottem, frazą o radości z odzyskanego podwórka, które może stać się wszystkim, o ile wróci do człowieka dziecięca umiejętność rzucania okiem nie płytko, a na dno powierzchownej oczywistości.
Tak umiał okiem rzucać Antoine de Saint-Exupéry. Chłopczykiem będąc, narysował pewien kształt i spytał dorosłych, czy kształt ów ich nie przeraża. Odpowiadali: „A dlaczego kapelusz miałby przerażać?” Płytkie spojrzenia spłycają rzeczywistość. Cóż miał uczynić mały? Narysował przekrój „kapelusza”, ukazał dno powierzchownej oczywistości. Płytkie oczy zobaczyły naraz słonia połkniętego przez boa dusiciela. Było im głupio?
„Już sam moment, kiedy kobieta kurczyła się i zwijała ciało, aby pomieścić się we wnętrzu małego sześcianu, sprawiał mi ból, a wyimaginowana krew, po brzegi wypełniająca skrzynię, doprowadzała niemal do stanu omdlenia”. Tak po wiekach Kazimierz Wiśniak wspomina chwilę, gdy jako chłopczyk chłonął na ulicy przed domem rodzinnym stary numer wędrownych kuglarzy: dziurawienie szpadami skrzyni z zamkniętą w niej kobietą. Żadnej krwi, rzecz jasna, nie było… Jak to nie było, skoro on ją widział! A nawet jeśli nie widział, to ją wyraźnie przeczuł! Znając synka, mając pewność, że na widok krwi niewidzialnej, wypływającej przez pęknięcia skrzyni, synek niechybnie runie bez przytomności – wyniosła mu z kuchni na ulicę biedne krzesło. Ale to nie pomogło. Za chwilę było jeszcze gorzej. To znaczy – znacznie, znacznie piękniej.
Do małego Wiśniaka, z szeroko rozdziawioną buzią zastygłego na krześle, podszedł gigantyczny siłacz, wysoko, bardzo wysoko uniósł siedzącego chłopczyka, po czym jedną nogę krzesła ustawił sobie na czole i tak udekorowany spacerował tam i sam ulicą Przejazd. Dla tego, co na samej górze umierał z zachwytu, chwila była wiecznością. Na przedwiośniu roku 1995 Wiśniak narysował ją sobie. Ten Wiśniaka portret jednej zawrotnej sekundy jego dzieciństwa – w kilku nieomylnych kreskach odzyskane podwórko – to mogłaby być sygnatura tegorocznej edycji Festiwalu ULICA.
Spójrzcie. Na dole – wąsaty siłacz. Na jego zadartym w niebo czole – noga krzesła. Na samej górze – zamarły na siedzisku szczęśliwy chłopczyk o szeroko rozdziawionej buzi. Kuchenne krzesło nie jest już kuchennym krzesłem, jest rakietą międzygwiezdną. Ziemia, płaska planeta dorosłych, co w portrecie kapelusza nie dostrzegają słonia połkniętego przez węża – niknie gdzieś w dole, daleko, daleko, coraz dalej, coraz mniej istotna. A chłopczyk leci. Przed nim – kosmos.
Paweł Głowacki
„Kosmos”