Kiedyś Hawana – esej Pawła Głowackiego

Udostępnij:
fot. Bartek Cieniawa Tarrega, Hiszpania, Fira Tarrega, Peregrinus, reż. Jerzy Zoń, 2018, fot. Augustina Iohan

W Bieruniu, tuż po 19.00, wróciła do mnie sędziwa Frau Frida. Szła przez pamięć, niby zjawa. W mrocznej szacie, z wyleniałymi lisimi ogonami wokół szyi i lśniącym na palcu cackiem spod piramid, z którym nie rozstawała się nigdy. Pomyślałem naraz, że nawet gdyby nikt z widzów miał nie dostrzec owego klejnotu godnego królowej Nefretete – jedno z wędrownych widm, zaludniających teatralną opowieść „Arcadia”, przed wyjściem z kulis jednak powinno wsunąć na wskazujący palec prawej dłoni złoty egipski pierścionek w kształcie węża o oczach ze szmaragdów, żeby dwie opowieści pozdrawiały się przez godzinę na scenie. Lecz które widmo? Być może zakwefiona wdowią woalką Marta Zoń, postać w sędziwych niczym umieranie, wyblakłych czerniach wiodąca kondukt zbolałych widm jedyną w świecie drogą nie do zgubienia? Skamieniały, miniaturowy wąż dodawałby jej otuchy. A może nie ona winna go wsunąć na palec, lecz Franciszek Muła, mikry widmowy staruszek z białą brodą skrzata, który zdobywa serce cudnej widmowej panny, a później, wsparty na jej ramieniu, w dotkliwym, minutowym skrócie odgrywa na scenie koleje losu, każdego losu – wędrowanie karkołomną ścieżką o wiadomym końcu? Ze szmaragdowymi, szeroko otwartymi okruchami na palcu nie czułby się tak bardzo samotny, kiedy do momentu rozwiania się w kulisach zostaje mu ledwie kilka kroków? Ona więc czy on? Czy też inna zjawa w „Arcadii” powinna udekorować dłoń klejnotem z odległej fikcji?

 

W Bieruniu myślałem o tym na widowni, gdyż przypomniała się stara opowieść – nowela „Śnię na zamówienie” Gabriela Garcii Marqueza. Bohaterka, Frau Frida o wspaniałym biuście sopranistki, nosi na wskazującym palcu prawej dłoni cacko królowej Nefretete, a sedno jej istnienia zawiera się w tytule. Frida śni. Pozwala ludziom szukać odpowiedzi – w snach. Ze snów opowiadanych na czczo, przed śniadaniem, odczytuje zdumionym przy kuchennym stole widzom nieuchronną ich przyszłość. Jest do wynajęcia, zatem wciąż wędruje. Wpierw – jej rodzinne miasto Caldas w Kolumbii, potem Wiedeń, dalej Porto, Neapol i Barcelona, w końcu Hawana, gdzie Frida ginie tragicznie, w swoim samochodzie zmiażdżona monstrualną oceaniczną falą, co w przybrzeżną aleję uderzyła znienacka

 

Jak mawiał Pedro Calderon de la Barca? Życie jest snem. William Szekspir dodawał, że to teatr, zaś ludzie aktorami są, którzy na kulistej scenie trwają w światłach tylko przez chwilę, po czym znikają tak lekko jak się zjawili. Włos dzielący iluzję od realności jest nieludzko cienki. W ostatecznym scenicznym rachunku Duch starego Hamleta, niby nierealny, przecież niczym nie różni się od księcia Hamleta, niby realnego. Obu przecież nie ma naprawdę. Nigdy nie było ich rzeczywiście. Obaj przybywają na scenę jak gdyby z tamtego brzegu, zza pleców kulis, a kiedy teatralny sen Szekspira się kończy – jednako rozpływają się w kulisach, niczym dym. Wracają na tamten brzeg, jak mikry widmowy staruszek z białą broda skrzata pod koniec „Arcadii” Jerzego Zonia. I tak dalej, dalej, dalej… Nie warto ciągnąc litanii przykładów. Wystarczy rzec: Kohelet.

 

Nie mylił się. Głosząc powtarzalność świata: nic nowego pod słońcem – Kohelet niechcący głosi zarazem nieusuwalny mechanizm teatru. Więc Frida Marqueza – która w innym życiu, innej opowieści, mogłaby być reżyserem teatralnym, aktorką, Melpomeną, a najcelniej Tespisem, co pół tysiąca lat przed naszą erą w czółnie osadzonym na kołach jeździł po całej Grecji, od wsi do wsi, aby ku czci Dionizosa snuć ludziom oniryczne, zdumiewająco jasne fikcje – Frida Marqueza zatem  wciąż wędruje i na jawie wciąż od nowa śni dla innych bajkowe sny, które są palcem rozplątującym zagadki. Podobnie jak Teatr KTO, wędrujący od zarania, przez lat 46 czy 47. I niczym godzinny seans „Arcadia”, przez miniony miesiąc, a wcześniej we wrześniu, wędrujący za sprawą podróżnego programu Teatr Polska, programu, który pozwolił kilku, kilkunastu trupom teatralnym ruszyć w drogę – jak ongiś ruszył ansambl Juliusza Osterwy – i grać spektakle w miejscowościach, gdzie sny sceniczne zdarzają się rzadko, albo jeszcze rzadziej.

 

Osiem miast było, osiem przystanków „Arcadii”. Czechowice-Dziedzice, scena MDK. Dom Kultury w Limanowej. Nowy Sącz i Małopolskie centrum Kultury Sokół. Scena w Pawłowicach. Jeszcze Ełk, Jastrzębie-Zdrój, Wodzisław Śląski i granie pod gołym niebem. I oczywiście Bieruń ze sceną Domu Kultury GAMA. I w każdym z tych miejsc – to samo od początku. Kondukt wędrownych widm Zonia zatrzymywał się, aby przez godzinę śnić na zamówienie sen o powtarzalności życia i teatru, realności i iluzji, zjawiania się i znikania. Zaczynali od sceny pogrzebu, od stypy, na której, jak na każdej stypie, orzeczenia są pod rozkazami czasu przeszłego, dokonanego. Wszystkie, prawie wszystkie opowieść, napisane czy grane, to gramatyczne stypy. Był… Była… Było… Więc w kilku kolejnych, krótkich, aforystycznych scenach widma Zonia wspominały, odgrywały to, co kiedyś było rzeczywiście istotne, gdyż powszechnie powtarzalne. Radość narodzin, wolność dzieciństwa, niepokoje młodości, wreszcie szczęśliwa miłość, los siwobrodego skrzata u boku pięknej panny, czas słabnącego ciała, w końcu – zniknięcie. Powrót za kulisy. A później, gdy widzowie już w domach – pakowanie waliz i znów podróż. Aby za dwa dni, za tydzień, miesiąc, albo nawet jutro, gdzieś indziej powtórzyć „Arcadię” na zamówienie. Gdzie?

 

Obojętne. Gdziekolwiek. Choćby w Kolumbii, w rodzinnym Caldas Frau Fridy. Czemuż by nie tam? I czemuż by nie w każdym z reszty miast jej snów? Wiedeń, Neapol, Porto, Barcelona. Proszę bardzo! I kiedyś także Hawana, gdzie monstrualna oceaniczna fala zmiażdżyła Fridzie wszystkie kości, zniekształciła twarz, poszarpała buty, ubranie zmieniła w kupkę strzępów. Potworność. Tylko wskazujący palec ze złotym pierścionkiem w kształcie węża o szmaragdowych oczach pozostał nietknięty.

 

Paweł Głowacki

Kiedyś Hawana

[FM_form id="1"]
Skip to content