Próbując złowić sekret sztuki tańca, jej istotę, umykającą tajemnicę, próbując jakoś sportretować słowami swoistą nieważkość i bezcielesność tego mrowia napowietrznych, nogami, rękami i ciałem całym rysowanych pętli, sinusoid i elips – Stéphane Mallarmé mówi, że tancerka nie jest kobietą, która tańczy, ponieważ nie jest kobietą i nie tańczy. Dziwna, karkołomna fraza. Jakiś czas później Paul Valéry, uczeń Mallarmégo, zobaczył na kinowym ekranie gromadę niepojętych istoty, hipnotycznie pulsujących w mrocznych głębinach oceanu. Zobaczył, jak powiada, obłędnie czułe katedry z falującego jedwabiu, zdobne frędzlami miękkie stwory, obracające się sennie, bez wytchnienia przekształcające się, umykające, płynne niczym fatamorgana lub nic nie ważące duchy baśniowych księżniczek, których żaden książę nie wrócił życiu wskrzeszającym pocałunkiem. I wyznał Valéry, że Mallarmé się nie myli. Zgodził się z nim, gdyż naprawdę zobaczył oto na ekranie istotę tańca, i rzeczywiście nie były to tańczące kobiety. To były – meduzy.
W lipcu – kolejny Festiwal ULICA w Krakowie, już 38. Tych kilka dni na początku i w środku miesiąca Jerzy Zoń dedykuje tym razem – sztuce tańca. Ale to jednak nie wielkie meduzy bezszelestnie wpłyną nad Rynek Główny, nad plac przed Galerią Krakowską, nad Rynek Podgórski i Plac Szczepański, by stać się egidą Festiwalu, jego alfą i omegą, jego emblematem, metaforą. Nie. To wlezie, tupiąc mocarnie, spocony wielkolud, szczerzący z radości białe zęby, koneser przyciągania ziemskiego, wielbiciel twardej rzeczywistości, smakosz mięs, win i skór kobiecych, w końcu wirtuoz pląsów wywracających stoły i dziurawiących drewniane podłogi tawern na Krecie. Po prostu – Aleksy Zorba wlezie. Czy jest możliwe, że ktoś nie zna tej człekokształtnej góry, ważącej ze 120 kilo?
Po prawdzie, jako metafora – Zorba nie pierwszy raz zjawi się na Festiwalu Zonia. W zjeżdżających rok w rok do Krakowa ze świata całego seansach ulicznych zawsze wiele jest, oszałamiająco wiele ruchu, wszelkich gestów, podskoków, fikołków, min, kopniaków oraz innych form gimnastycznych, nieuchronnie kończących się dyszeniem i potem, także dlatego, że w lipcu bywa w Krakowie Afryka. Tak, zawsze znacznie więcej jest ruchu ciał niż ruchu słów. Poezja, poetyczność, owszem, pojawia się, lecz nigdy jako snujące się nad głowami przechodniów dymy nieokreślonej nastrojowości. Słowem – nigdy meduza. Poezja zjawia się na Festiwalach nieuchronnie jako poezja, rzekłbym, konkretna, namacalna, uchwytna, na wyciągnięcie ręki, montowana na kanwie byle przedmiotu, może garnka, może walizy, może ławki miejskiej lub trzewika klauna z czerwoną piłeczka tenisową na nosie. Nawet jeśli widać coś jakby cud – choćby anioła idącego napowietrzną ścieżką trzy metry nad głowami gapiów – to jednocześnie słychać suchy stukot szczudeł, uziemiający ów cud, i wyraźnie widać realne rzemienie mocno wiążące realne drągi szczudeł z siniejącymi bez dopływu krwi łydkami anioła wzruszająco ludzkiego. I nawet wtedy, gdy nocą, z tchem zapartym podziwiasz widma, które hen wysoko pląsają na ścianie Wieży Ratuszowej – to po minucie wraca ci oddech, gdyż dostrzegasz długie smycze lin bezpieczeństwa, opasujących ciała widm, co tak jak ty mają po dwie normalne ręce i takież nogi dwie, nie mówiąc już o całej reszcie. Nie inaczej będzie, bo być inaczej nie może, także w tym roku, gdy hiszpańska trupa VOALA swój seans „Voala Station” pokaże aż 30 metrów nad ziemią, niebo nocne traktując jako scenę lub dekorację. Liny bezpieczeństwa, ciał zwykłe i siła ciążenia znów staną się dyskretnymi bohaterami zachwytu ludzi patrzących z Rynku Głównego na hiszpańską opowieść. W spektaklu holenderskiego teatru DeRoude/Deroo, spektaklu, którego tytuł – „To naprawdę boli, gdy głowa uderza o beton” – niechybnie zachwyciłby Zorbę, bezimienny mężczyzna przeciągnie po placu szmacianą lalkę. Rzecz w tym, że lalka ta, jak donoszą twórcy, waży około 70 kilogramów, bo okaże się, że to nie lalka jest, tylko okutany szmatami żywy człowiek, potylicą szorujący czoła kocich łbów.
Tak, w lipcu zjawi się w Krakowie nie meduza wielka, a gigantyczny Zorba. Zjawi się z przytupem, jak w finale filmu „Grek Zorba” z przytupem tańczył taniec Sirtaki, krzycząc do swego druha Basila sławetne pytanie: „Czy widziałeś piękniejszą katastrofę?!”… A miał być wielki sukces. Kruchy Basil, angielski trochę artysta i trochę melancholik o greckich korzeniach, wrócił na rodzinną Kretę, by odbudować należącą ongiś do jego krewnych kopalnię węgla brunatnego i tym samym zreperować własne pogubione życie. Zorba wziął na siebie całą logistykę. Kupił od zakonników las na wzgórzu, zbudował kolej linową, aby przetransportować na dół niezbędne w kopalni pnie, wreszcie sprosił na uroczyste otwarcie kolei linowej najświetniejszych gości ze wsi i okolic. Miał dla nich pieczone jagnię, świeży chleb i flaszki najgęstszego czerwonego wina. Niestety – szlag trafił rzeczywistość. Wszystko runęło. Już przy trzecim sunącym w dół pniu rozpadła się kolej w drebiezgi, goście uciekli na złamanie karku, jagnię się zwęgliło. Diabli wzięli marzenie Basila o przyszłym, wreszcie klarownym życiu. I właśnie wtedy Zorba zatańczył Sirtaki, niepokojąc gołymi, wielkimi stopami piasek plaży. Oswajał katastrofę. Tupaniem i trzepotem rąk brał w nawias rzeczywistość, co tak gwałtownie sprawiła ból. Tańczył, tańczył coraz bardziej i bardziej. Ale żeby tak tańczyć, wpierw trzeba przyjąć rzeczywistość z całym dobrodziejstwem jej inwentarza, zaprosić ją, podpowiedzieć kroki. Jak Zorba. Trzeba się pogodzić z siłą przyciągania ziemskiego. Ze 120. kilogramami swej żywej wagi.
Paweł Głowacki – Aleksy Zorba