O, czemuż musiałam/ Ujrzeć, co widzę, widzieć, co widziałam!
William Szekspir „Hamlet”
„Lecz gdy śnię, oczy chłoną światłość wizji czystszej:/ Ciebie”, wyznał William Szekspir w sonecie 43. Kiedy, czytając, Małgorzata Warsicka dotknęła słowa „śnię”, nad grzbietami czterech liter dostrzegła naraz zjawę. Jej mgielny czubek głowy, czoło z bibuły i ogromne oczy, patrzące na nią tak, jakby mówiły: „Dzień dobry. Czy mogę wejść?”. Dalej było równie czarodziejsko.
Powolna wędrującemu po literach spojrzeniu Warsickiej, zjawa przesuwała się w prawo i zarazem nad każdym kolejnym słowem cytowanej frazy Szekspira coraz więcej z siebie ukazywała nad czcionkami. Po oczach – objawiła nos, później wargi, brodę i pasmo szyi. Zjawa była niczym gruda pustki, co w kucki skryta za tkanym z liter parawanem – wstaje oto powoli i nabiera ciała, nad krawędzią ujawniając swą nieoczekiwaną, sensualną twarz. Nieoczekiwaną, nawet zdumiewającą, bo któż uwierzy w twarz pustki? Pocieszam się nadzieją, że Warsicka uwierzyła. Szykując się do wyreżyserowania na scenie Teatru KTO „Sonetów” Szekspira, szykując się do tego w epoce reżyserów wystawiających Szekspira bez lektury Szekspira – przeczytała „Sonety”. Zaufała samoistnemu ucieleśnieniu się zjawy. Zaufała słowom. Zgodziła się z tym, że wszystko, co jest o frazach Szekspira istotnego do powiedzenia, tkwi w nich samych, a nie przybywa z zewnątrz. Że nie warto fraz tych, niczym jutowe wory, wypychać własnymi fanaberiami inscenizacyjnymi lub ideologicznymi, swymi niby odkrywczymi, sztucznie zmajstrowanymi gestami, kolorami, konceptami. Pojęła, że zawsze, zwłaszcza zaś gdy z „Sonetów” tworzy się teatralny seans – to nie ona, reżyserka, a „Sonety” żądzą światem na scenie przedstawionym. Tylko one ostatecznie decydują o gestach, kolorach, konceptach. Tylko one lepią swą twarz prawdziwą.
„Z powrotem do rzeczy samych!”, nakłaniał filozof. Tak. Z powrotem do słów twórcy „Snu nocy letniej”. W starym eseju Jan Kott powiada, że bibliografia prac o Szekspirze i jego dziełach potężna jest niczym książka telefoniczna Nowego Jorku. Dziś będą to już dwa takie tomy, jeśli nie cztery. Ocean nieogarniony. Lecz pod literą W, tak myślę, wciąż widnieje w nim studium Stanisława Wyspiańskiego o „Hamlecie”, gdzie autor „Wyzwolenia” powiada, że zawsze gdy miał czytać jakieś o tej tragedii uczone opracowania, nie czytał ich, lecz sięgał po samego „Hamleta”. Wracał do słów źródła. I pewnie jest w owej bibliografii uwieczniona także opowieść Oskara Wilde’a „Portret pana W.H.” Zbyt labiryntowa to rzecz, by ją teraz na siłę streszczać. Niech starczy, iż bohater, bohaterowie raczej, rozwikłania tajemnicy 154 sonetów Szekspira, a dokładnie – realnej twarzy figury skrywającej się za inicjałami W.H. – szukają w sonetach i tylko w sonetach, czytając je wciąż od nowa, bez końca. Znajdują odpowiedź, rzecz jasna. Znajdują lecz zarazem nie znajdują, gdyż dotykają istoty teatru. Znajdują nie prawdę, a fantastyczną mistyfikację, dla której sceną są ich cierpliwie zapatrzone we frazy Szekspira głowy. Widzą wyłaniającą się spoza liter ucieleśnioną pustkę – aktora w roli Willie’ego Hughesa, także aktora, tyle że sprzed ponad czterech stuleci. I to im wystarcza. W sumie całkiem tak, jak wielu innym, więc i nam, musi wystarczyć wielki finał niegdysiejszego światowego zjazdu szekspirologów, we wspomnianym starym eseju sportretowany przez Kotta.
Oto setki znawców, krytyków, wydawców oraz innych profesorów od Szekspira. Dziesiątki fachowych sympozjonów, konferencji i dysput. Tysiące wnikliwych referatów. Dzień w dzień kilkanaście świeżych, iście kopernikańskich odkryć. Wszystkie dzieła twórcy „Burzy”, ba, każde jego słowo rozłożone na tysiąc tycich ingrediencji. Bity tydzień, albo i dwa tygodnie głoszenia najprawdziwszych prawd o bardzie ze Stratfordu. A na zakończenie – Jorge Luis Borges i jego odczyt „Tajemnica Szekspira”. Tłumy na widowni, oczywiście. Na scenie – wielki Czytelnik, samotny, zamarły przed mikrofonem. Mówi, jak zawsze, kiepsko. Marniutki, bliski szeptu głos jego, artykulacja prosząca o litość, a na domiar nieszczęścia – mikrofon ustawiony źle, za nisko. I nikt nie śmie przerwać wielkiemu Czytelnikowi, by techniczny błąd naprawić i poprosić, by rozpoczął raz jeszcze. Tłumy słyszą więc sunący z głośników, gęsty, niepojęty bełkot. Mruk oleisty, z którego tylko czasem wyłania się jedno jedyne wyraźne słowo: Szekspir… Szekspir… Szekspir… Na wspomnienie tej magicznej chwili Kott układa jeden ze swych najintensywniej gorzkich finałów eseistycznych. Powiada: „I tajemnica Szekspira została rozwikłana: Szekspir… Szekspir… Szekspir…”
Teraz, niewiele dni przed premierą „Sonetów” w KTO (4 kwietnia roku 2025), wciąż pocieszam się nadzieją, że czytając „Sonety” Szekspira, Warsicka czytała „Sonety” Szekspira. I że tyle jej wystarczyło. Pozwoliła, aby patrząca znad czasownika „śnię” zjawa zobaczyła ją dokładnie, bez złudzeń, bez litości. A po słowie „Ciebie” – odpowiedziała zjawie: „Dzień dobry. Zapraszam”.
Paweł Głowacki – Za parawanem