Bo dzieje się jeszcze i to, że za pośrednictwem jazzu zawsze wydostaję się na otwartą przestrzeń, uwalniam od raka identyczności, by posiąść gąbkę, porowatą równoczesność, współudział.
Julio Cortazar „W osiemdziesiąt światów dokoła dnia”
„Sing, sing, sing” big bandu Benny Goodmana? A może Glenna Millera „In the mood”? Po godzinie, najwyżej dwóch, odłożył ołówek. Skończone. Lecz czarna płyta wirowała nadal, gramofonowa igła wciąż wysnuwała ze spiralnego rowka muzykę. Co wybrzmiewało? Jakie frazy, przez godzinę puszczane wciąż od nowa, właśnie dobiegały ciszy?
Cokolwiek dźwięczało – projekt posiadłości Bianki był gotowy, sen na jawie został sportretowany, magia zyskała kształt. W wysokich trawach zapuszczonego ogrodu spoczywał oto swoisty monstrualny Centaur. Był to zrośnięty ze spękanymi murami domu i kruszejącą wieżą, podziurawiony pniami drzew, cały w cętkach cieni liści – sędziwy parostatek o martwym od wieków kominie i wciśniętym w ziemię, ogromnym jak w wodnych młynach kole napędowym z boku rdzewiejącej burty, wehikuł, który w bohaterskiej epoce nowoorleańskiego jazzu sunął sennym nurtem Missisipi. Kilka miesięcy później Wojciech Jerzy Has, kręcąc legendarny obraz „Sanatorium pod Klepsydrą”, ów scenograficzny projekt Jerzego Skarżyńskiego przemienił w trójwymiarową realność, nic nie zmieniając, a jedynie dokładając jedną, czy dwie zielonkawe małpki. I dziś, kto ogląda to Hasa kinowe arcydzieło, czuje się niby w „Stu latach samotności” Gabriela Garcii Marqueza zdumieni podróżni, którzy pewnego ranka, w środku dżungli, wiele, wiele kilometrów od morza, po przebudzeniu zobaczyli na rozświetlonej polanie sztuczkę tajemnego prestidigitatora – hiszpański galeon, którego liany, kwiaty i gadające papugi wzięły w posiadanie na zawsze. Co słuchał Skarżyński, gdy rysował magię posiadłości Bianki?
Że słuchał – to pewne. On od zawsze i do końca, gdy malował, rysował bądź szkicował – uporczywie słuchał. Może nawet więcej. On obrazy, widoki, kształty tworzył jakby – z muzyki. U zarania kreski, koloru – niezmiennie tkwił u niego dźwięk, wstęga rytmu. Wsłuchiwał się – aby zobaczyć. W ciszy – nie widział. Na sędziwym gramofonie puszczał więc czarne płyty i cierpliwie czekał, aż dźwięki przeistoczą się w jego wyobraźni w widok, choćby tylko mglisty, czekał, aż czyjaś opowieść dla uszu zrodzi w nim opowieść dla oczu. I wtedy ołówek zaczynał wędrówkę po kartonie. „Pracuję przy muzyce – mawiał – jest częścią mojego życia. Chcę ją zawsze mieć pod ręką. Jest obok jako sojusznik”. Tak, miał ją zawsze pod ręką trzymającą ołówek. Melodia-sojusznik niezbędny, początek grafitowej ścieżki. Jazz to był? Oczywiście, ubóstwiony przezeń stary jazz, dawne swingowe dzieje, więc i klarnet Goodmana, także Miller na puzonie. Lecz nie tylko. Jak wiele obrazów zobaczył na kanwie swej fascynacji symfonią C-dur Igora Strawińskiego? 30? 70? Ktoś zliczył? Jedno pewne: gdyby Jerzy Skarżyński żył – 16 grudnia obchodziłby krągłą, setną rocznicę urodzin. I kto wie, 19 grudnia być może zrobiłby sobie prezent estetyczny – przybyłby do Teatru KTO na premierę „Balu”, by zobaczyć, jak to w wyobraźni reżysera Jerzego Zonia garść dawnych opowiastek dla ucha przemieniło się w sceniczne opowiastki dla oczu.
„Bal” w KTO będzie dalekim echem filmu Ettore Scoli „Bal”, gdzie piosnki i melodie kilku epok nabrały ciała przeróżnych tańców, stając się pląsającym na ekranie portretem kawałka historii Francji. Słowem – opowieść w KTO będzie opowieścią snutą z niegdysiejszej opowieści. Nie kalkomanią, nie małpiarstwem, nie powtórzeniem pokornym, ale też nie krystaliczną świeżością. Nic w tym nowego. W końcu każde dziełko sztuki jest w swej istocie gęstym palimpsestem wielu wcześniejszych, dawnych dziełek sztuki – tych, co je zapamiętał konsument sztuki, oraz tych zapamiętanych przez twórcę rzeczonego dziełka sztuki. Pisząc coś na pozór w pełni nowego, pisze się to, co wcześniej już zostało napisane, zaś czytając pozorną nowość, rzeczywiście czyta się to, co przeczytało się kiedyś. Bajki nakładają się na siebie wzajem. Więc, jak w filmie Scoli – także u Zonia żadna postać nic nie powie, co najwyżej pieśń zanuci. Przejście z muzyki na scenę będzie przejściem z dźwięku w gest, w taniec lub choćby tylko w ciało aktora, aktorki, zastygłe z boku sceny. I w tym także nic nowego.
Nic nowego, gdyż przecież jeśli nie razy sto, to pewnie z dwadzieścia razy Zoń dał do zrozumienia, że gdyby tak, nie daj Boże, nagle ogłuchł – skończyłby się jego teatr, jego poetyka. Już nic by nie wyreżyserował, bo nie mogąc usłyszeć – nie mógłby nic zobaczyć. Nic prócz sceny pustej niczym płachta nietkniętego ołówkiem kartonu. Lecz uszy wciąż w najlepszym porządku! Będzie więc „Bal”. Nie sądzę, że tańce ułożą się w godzinny portret jakiegoś kawałka historii Polski, albo też – apage, Satanas! – w pląsającą publicystykę współczesną. Zabrzmi „Sing, sing, sing”, owszem, lecz z klarnetu Goodmana nie wypadnie na scenę biały orzeł w koronie. Tak jak „In the mood” Millera nie okaże się ani „Polką galopką” zwolenników związków jednopłciowych, ani „Bogurodzicą” dzielnych hufców szykujących zwolennikom jednopłciowych związków darmowe stosy. Dwa te arcydzieła jazzowego falowania i reszta słuchanych przez Zonia kawałków muzycznych – na scenie wszystko obróci się być może w wiele innych domów Bianki. Tylko w to. Wystarczy.
Paweł Głowacki – Domy Bianki