Znaki Franza Kafki – felieton Pawła Głowackiego

Udostępnij:
fot. Joanna Urbaniec Polska Press

Ktokolwiek niebawem wcieli się na scenie Teatru KTO w Czerwonego Piotrusia, szympansa mówiącego w ludzkim języku – czy zapachnie wódką w połowie seansu? Z okazji setnej rocznicy śmierci Franza Kafki, Maciej Gorczyński reżyseruje, już wyreżyserował, jego prozatorski drobiazg „Sprawozdanie dla Akademii”, monolog małpy, spowiadającej się przed pyszałkowatymi mózgami homo sapiens z procesu swego uczłowieczenia. Wszystkiego – ledwie dziesięć stron słów niewzruszonych. Pięć kartek zapełnionych literami wyłącznie nieuchronnymi, nie do przestawienia, skreślenia ani przeoczenia w czytaniu, pięć kartek zdań nie do uzupełnienia innymi i nie do zastąpienia innymi. Kamyk szczelnie zamknięty. Idealnie spójna gruda znaków językowych, która nie potrzebuje innej formy istnienia, przemiany w inne, choćby teatralne, ciało. Co z tym zrobi, już zrobił, Gorczyński? Intrygujące pytanie.

 

W krytycznym wydaniu dzieł wszystkich Franza Kafki wiele, bardzo wiele stronic zajmują kawałki, które usunął ze swych dzieł. Również z „Procesu”, choćby z prologu, gdy na czarno odziane figury przychodzą o poranku do Józefa K., by go aresztować. W usuniętym kawałku bohater przypomina sobie starą rozmowę o wielkim niepokoju chwili przebudzenia, o ludzkiej niepewności, czy rankiem rzeczy naprawdę są na tych samych miejscach, na jakich znajdowały się wieczorem, gdyśmy zasypiali. Dla Józefa K., od chwili przebudzenia w prologu powieści, nic już nigdy nie będzie takie i tam, jakie i gdzie było wieczorem. Roberto Calasso powiada, że ów usunięty kawałek to zasadniczy akord „Procesu”, sedno, rozwiązanie tajemnicy – i że właśnie dlatego został usunięty. Ze wszystkiego, co napisał, Franz Kafka wykreślał wszystko, co mogło powodować, że skryte w znakach myśli stawały się zbyt jawne, do przyjęcia bez żadnego wysiłku. Nie podtykał ludziom pod nos klarownych wyjaśnień do wierzenia, dawał im, wciąż im daje w prezencie jedynie znaki doskonale czyste, lecz jak gdyby nieme, o kamiennej twarzy. Daje ich niepokój, ożywiający zmysły, choćby zmysł smaku, lub ten od woni. Elias Canetti uczy, by do znaków tych przybliżać się zawsze z ostrożnością, największą ostrożnością. Powiada, że Franz Kafka to pisarz będący tak całkowicie sobą i tylko sobą, iż każda o nim wypowiedź, na którą się zdobywamy, wydaje się formą barbarzyństwa. Co zatem pozostaje? „Nawet narażając się na zarzut niewolniczości, należy tak ściśle, jak to tylko możliwe, trzymać się jego własnych wypowiedzi”.

 

Monachium, listopadowy wieczór, galeria obrazów. Na ścianach dzieła Maurice’a de Vlamincka, a zwłaszcza Keesa van Dongena – gęste, mięsiste, intensywne kolory, a każdy zastygły w czarnych konturach, w kokonie mroku. W dole, pod obrazami – krańcowo osobista (nigdy nie zdobył się na żadną inną) wypowiedź twórcy „Zamku”. Przybyło około pięćdziesiąt osób. Chcieli zobaczyć, usłyszeć, jak Franz Kafka recytuje swoje opowiadanie „Kolonia karna”. Ale on nie recytował. Nie grał, nie odgrywał, z głosu nie lepił scenicznych postaci, nie podpierał zdań teatralną intonacją, zmieniającym się tembrem nie klecił scenografii ani rekwizytów. On – człowiek o konsystencji kreski – tylko czytał. Był blisko, jak najbliżej własnej opowieści, nie siebie (inna sprawa, że w jego przypadku to było jedno). Co istotne – czytał z doskonałą obojętnością, równo, płasko, monotonnie, zapewne cicho, by nie płoszyć słów. Czytał jak gdyby z kamienną twarzą głosu. Podawał do słuchania niczym nietknięte znaki fraz. Jedna z dam zemdlała i trzeba było ją wynieść. Ktoś wyszedł przed końcem. Inni, później, strach własny, zbudzony słowami Franza Kafki, przykrywali, dławili żałosnym cynizmem, wzdychając, że impreza trwała stanowczo za długo. Zaś Max Pulver, grafolog, badacz tajemnic skrytych w kształtach ręcznego pisma, wyznał, że nagle w sali „dało się wyczuć mdły odór krwi”.

 

Jeśli Max Pulver przyszedłby do KTO na niedaleką premierę „Sprawozdania dla Akademii” – czy na drugi dzień mógłby zacząć spisywać wspomnienia o innych zapachach, innych odorach pyszałkowatych mózgów homo sapiens, które poczuł nagle? Intrygujące pytanie. Mówiąc dokładnie – fundamentalne, gdyż w istocie tyczy tego, co ze znakami Franza Kafki zrobi, zrobił, Gorczyński. Zanim Czerwony Piotruś wyzna w finale, że jako człowiek już pełny wylądował w kabarecie, na scenie (czyli dokładnie tutaj, gdzie teraz oto prowadził monolog o procesie swojego uczłowieczania) – opowiada o lekcji picia gorzałki, której to lekcji udzielili mu marynarze na statku wiozącym go, jeszcze tylko szympansa, z rodzinnego lasu do cywilizacji, dumnej ze swoich szczytów. I szczęśliwy jest świeżo upieczony człowiek nie tylko dlatego, że pierwszy raz w życiu wypił i się nie udusił (a znając profesjonalizm dawnych marynarzy, owa ciecz niechybnie bliska była spirytusowi, a już na pewno śliwowicy paschalnej), lecz głównie dlatego, iż moment po przełknięciu, jak za dotknięciem czarodziejskiej, siedemdziesięcioprocentowej różdżki – zaczął mówić po ludzku! Ze spalonego gardła dobył krzyk: „Halo!!!” – i otrzymał za to od profesjonalistów oklaski. Przy obecnym stanie techniki Gorczyński mógłby ową fantastyczną, cierpko-kwaskowatą woń z łatwością rozpylić nad sceną. Owszem. Lecz przecież nie chodzi o takie figle. Chodzi o to, czy Max Pulver wyczuje woń – jedynie słuchając znaków Franza Kafki. Rzecz jasna – o ile przyjdzie.

 

Paweł Głowacki

“Znaki Franza Kafki”

Aktualności
[FM_form id="1"]
Skip to content