Panie Gombrowicz! Pan ośmieliłeś się napaść w brutalny sposób na poezję i poetów. Pan obrażasz uczucia tysięcy ludzi, którzy piszą wiersze i z drżeniem serca czekają na odpowiedź z redakcji. Pan podgryzasz fundamenty bytu działaczy na niwie kultury, którzy czerpią dochód z kultu wieszczów.
Czesław Miłosz
Wprawdzie pewne to nie jest, lecz jednak z wysokim prawdopodobieństwem można ryzykować myśl, że z końcem kwietnia tego roku, najdalej po majówce, za sprawą premiery w Teatrze KTO piekło poetów, na wieczne cierpienia skazanych za wiele przewin, zmieni się całkowicie, rewolucyjnie wręcz. Infernalna klasyka piekielna – zdziecinnieje. Stareńkie, wierne, niezawodne kadzie z wrzącą smołą? One staną się gadżetami wartymi co najwyżej szyderczego śmiechu liryków. Kosmate diabły dźgające ciała rymopisów widłami i kleszczami wyrywające im z dotkniętych marskością wątrób plastry o długości trzynastozgłoskowej frazy? Ot, odpustowe laleczki z trocin i bibuły to będą, dźgające co najwyżej igłą i jedynie kosmetyczną pęsetą czule usuwające włosek z czubka nosa, do tego pod narkozą. Krótko rzecz ujmując – legendarne potworności „Piekła” Dantego zyskają demoniczną moc pociesznego Turonia, bawiącego się z dziećmi na wsi w ciuciubabkę, nabiorą pomarańczowego uroku wyciętej z dyni głowy uśmiechniętego demona. A stanie się tak za sprawą Bronisława Maja. Dokładnie mówiąc – dzięki jego studziennym uszom.
Co najmniej od „Listu do Pizonów” Horacego poeci układają sobie własne wierszowane „Sztuki poetyckie”, każdy – własną „Ars poetica”. Czesław Miłosz choćby, albo Stanisław Grochowiak. Szkoda wymieniać. I z reguły piękne są to wyznania miłości do rytmów, rymów, metafor oraz w ogóle do mowy finezyjnie wiązanej. Za przykład musi starczyć ostatnia strofa „Ars poetica” Leopolda Staffa. „I niech wiersz, co ze strun się toczy,/ Będzie, przybrawszy rytm i dźwięki,/ Tak jasny jak spojrzenie w oczy/ I prosty jak podanie ręki”. Owszem – oby właśnie tak było zawsze!… Problem, a precyzyjnie mówiąc drobna konsternacja, pojawia się jednak od czasu, do czasu. Pojawia się wtedy, gdy miłośnik poezji, raka uwielbienia piekąc, otwiera tomik na chybił trafił, zaczyna czytać – a tu naraz ręka, wyciągnięta doń przez wiersz, okazuje się przykrym gnatem, inwalidką, istną groteską ręki. Skóra jej we wrzodach cała, zaś szorstkie jak pumeks palce o żółtych pazurach są dokumentnie pogięte przez przykurcz Dupuytrena, ba, serdecznego brak w ogóle – trąd go odjął. A na domiar fiaska kształtu i barw – zapach unosi się nad gnatem taki, że miłośnik poezji próbuje się ratować spojrzeniem w oczy wersom, lecz momentalnie okazuje się to być nie ocaleniem, lecz ostatnim gwoździem do trumny, gdyż oto morderczy zez rozbieżny wita spojrzenie miłośnika poezji, zez okraszony totalnym bielmem i ropą zaschłą rok temu na dolnej powiece kulawego rymu. Słowem – wielu poetów, także tych największych, czasem dopada demon bezlitosnej grafomanii, bierze ich w swoje posiadanie lita Częstochowa, z gęsich piór spływa im na papier zdumiewająco pensjonarska brednia.
Bronisław Maj, jak wiadomo, ma na poezję świata całego słuch więcej niż absolutny. Słyszy wszystko, bez wyjątku. Czyli – co logicznie nieuchronne – słyszy także grafomanię, zwłaszcza w wydaniu najpotężniejszych liryków globu, z troskliwym uwzględnieniem rymopisów nadwiślańskich. Z aptekarskim brakiem litości słyszy ich bełkoty, brednie i każdy zawstydzający zgrzyt rytmu, intonacji, rymu, obrazu i myśli. Słyszy, zapamiętuje na wieki i nie wybacza, a teraz, z owych zapamiętanych pereł wstydu, ułożył teatralny scenariusz „Kata-strofy arcy-mistrzów”. Jerzy Zoń tę ryzykownie obrazoburczą godzinę sceniczną wyreżyseruje, a wystąpią aktorzy znamienici, co jest decyzją właściwą, gdyż fiaska wielkich należy traktować poważnie. Wystąpią zatem: Urszula Grabowska i Juliusz Chrząstowski, oraz, rzecz oczywista, sam Maj w roli bata. Zaś w chwilach ciszy pomiędzy słownymi krachami, kontrabas Grzegorza Frankowskiego przyniesie zdumionym na widowni głowom trochę ulgi.
Kto się skompromituje swymi tworami, kleconymi w rzadkich, acz bolesnych dla wnuka późnego, chwilach ciemności i głuchoty? Strach wymieniać! I Mickiewicz, i Słowacki, i Norwid! Także Staff wspomniany już, jeszcze Broniewski, Gałczyński oraz Tuwim! I nie łudźcie się – nie zabraknie również Herberta, Szymborskiej, Różewicza, a nawet samego Herberta, zwanego księciem! Tak, zapowiada się bezlitosna masakra spiżu. Jednak z drugiej, lekko paradoksalnej strony patrząc na rychłe wydarzenie – czy aby nie będzie to także seans dziergający na widowni dobre samopoczucie? Bo czy nie jest miło uświadomić sobie, że nawet najpotężniejsi władcy słów miewali w swym olimpijskim istnieniu momenty naszej parcianej zwykłości? Czy sekretnym amatorskim poetom, których grupka niechybnie zjawi się na widowni, nie będzie miło słyszeć, że choćby taka Szymborska czasem pisała dokładnie tak jak oni pisują, w niedzielę po sumie liżąc nad stołem w kuchni swój wierny ołówek?
Tak, piekło poetów zmieni się z końcem kwietnia lub początkiem maja zupełnie. To nieuchronne. Smoła, widły i inne szczypce – wylądują w domku dla lalek. Od premiery demaskatorskiego seansu „Kata-strofy arcy-mistrzów” ściany, podłoga i sufit piekła poetów wyłożone będą milionkrotnie sklonowaną parą uszu Bronisława Maja. Nie zazdroszczę. Szczerze współczuję.
Paweł Głowacki
Reforma piekła