Chodzi mi o to, mamo, że kroki muszę słyszeć, choćby były najcichsze… Sam ruch to za mało?… Tak, mamo, sam ruch to za mało, kroki muszę słyszeć, choćby były najcichsze…
Samuel Beckett „Kroki”
Gdzie dziś jest „Café Müller” Piny Bausch? Sceniczna godzina duchów, zjawiających się boso w wyludnionej nocą kawiarni, aby z zamkniętymi oczami, bez jednego słowa, po omacku szukać wśród pustych krzeseł te, na których dawno temu, gdy ciała nie były, jak teraz, fatamorganą, a życie pyszałkowato równało się nieskończoności – siadywały z filiżanką kawy w palcach i marzyły o wielkiej miłości lub innym szczęściu możliwym. Ów seans, prawie mit teatralny, od roku 1978 grany przez lat 30, do śmierci Bausch, kreującej jednego z duchów o zlepionych powiekach – w której głowie, pamięci, trwa dalej, powtarza się, wraca, nie daje spokoju? W jednej głowie, czy w wielu? I czy mit wraca cały, czy tylko jego kawałki, strzępy, powidoki, ot, parę gestów, kilka urwanych fraz „Dydony i Eneasza” oraz „Królowej elfów” Purcella, dwie, trzy zamglone chwile sceniczne? A inne stare dzieła teatralne, przez czas zmienione w mit, choćby „Burza” Strehlera, „Wiśniowy sad” Brooka lub Jarockiego, „Wyzwolenie” Swinarskiego, „Książę niezłomny” Grotowskiego, „Umarła klasa” Kantora albo „Ostatnia taśma”, w której Łomnicki jako Krapp, odsłuchując na szpulowym magnetofonie nagrań własnego głosu z wielu przeszłości, w istocie słuchał wielu starych głosów swego przebrzmiałego ducha? Jak istnieją owe nieistniejące spektakle, bez których teatru dzisiejszego w istocie by nie było, gdyż byłby inny, nie do poznania? Dominik Więcek, tancerz, lat 31, 27 września pokaże na scenie KTO monodram „Café Müller” – swoją odpowiedź na mityczny seans Bausch, swoją pamięć, spekulacje swej pamięci. Zastukają wzute przez Więcka kobiece buciki na wysokim obcasie, zapinane na tycią klamerkę. Wystukają zagubienie i bezradność – echo dreptania rudej kobiety z mitu Bausch, bezimiennej kobiety, zagubionej i bezradnej między pustymi krzesłami wyludnionej kawiarni.
Od biedy można by „Café Müller” odegrać dziś dokładnie, kropka po kropce powtórzyć ową godzinę, podwoić niczym twarz w lustrze, co do milimetra skalkować ją, sklonować, zbliźniaczyć. Ale – po co właściwie? Zupełnie jałowy to trud, jałowy, gdyż mechaniczny. Pozostaje jedno: opowiedzieć siebie, ulepionego przez mit lub przez niedające spokoju strzępy mitu. Czy trzeba przypominać o dyskrecji istnienia „Emeryta” Brunona Schulza w „Umarłej klasie” Kantora? Gdy bracia Quay kręcili lalkowe arcydzieło „Ulica Krokodyli”, z opowiadania Schulza ocalili jedynie okruch finałowego akapitu i bodaj jeszcze łupinę prologu. A Federico Fellini? „Obdarzona arystokratycznym wyglądem, raz czuła, to znów okrutna, tajemnicza i bliska, Pina Bausch uśmiechała się do mnie, by dać się poznać. Zakonnica, która je lody, święta na rolkach, w sposobie zachowania przypominająca królową na wygnaniu, założycielka zakonu, sędzia sądu metafizycznego – nieoczekiwanie puszcza do ciebie oko”. Po obejrzeniu „Café Müller”, po spotkaniu z duchem o zamkniętych oczach, co w knajpianej pustce na ślepo szukał starych marzeń o szczęściu – Fellini tak pisał o Bausch. Zaś później, w filmie „A statek płynie”, z niepokoju „Café Müller” i z samej Bausch stworzył hipnotyczną postać księżnej Lerinii von Herzog, figurę ociemniałego widma, które innym widmom, na pokładzie Glorii N. płynącym do brzegu, z którego nie ma powrotu, opowiada cudowne kolory, co je widzi martwymi oczami, gdy słucha dźwięków rzeczywistości. Widmo opowiada widmom powidoki świata, zachowane w pamięci z odległych czasów jasności… Wystarczy.
Więcek ma włosy proste, długie do pasa. Są rude jak peruka tamtej kobiety, zagubionej i bezradnej w pustej kawiarni duchów. I nosi Więcek podobne, powłóczyste szaty w kolorze prawie zupełnie spłowiałego błękitu, taki sam czarny płaszcz i buciki na wysokim obcasie, dobywające z drewnianej podłogi suche rytmy kołatki, której stukotem nocny stróż w dawnych czasach odganiał od domostwa duchy złe a przywoływał dobre. Tylko tyle zostało z „Café Müller” Bausch. Zjawi się jeszcze jej ogromna, fotograficzna podobizna z tego seansu, odbita na kartonie. To już wszystko, nie licząc garści gestów. W impresji Więcka, w impresji pamiętliwej i niepewnej, nie ma już krzeseł ani stołów, nie ma innych widm, nie ma arii z oper Purcella, ani szklanych ścian. Zostało echo rudej kobiety i echo jej stukania obcasami, echo bezładnego dreptania od okna, do okna, między drzwiami lub w kółko, dreptania w poszukiwaniu kierunku, ścieżki, celu. Cała reszta to intymne odtańcowywanie przez Więcka jego własnej przeszłości – jego taneczna spekulacja, co by się z nim stało, gdyby… Gdyby kiedyś Parki uprzędły dlań inny kierunek, na inną ścieżkę go wepchnęły, wyznaczyły inny cel – co by z nim było dziś? Więcek tańczy trochę tak, jak Krapp u Becketta słucha siebie z przeszłości. Z tą różnicą, że tańcuje z niewidzialnymi wcieleniami samego siebie, które mu się nie przytrafiły naprawdę. W ostatecznym rachunku i nieuchronnie tańczy więc także z tym niemożliwym sobą, który pewnego dalekiego dnia nie natrafił na płytkę DVD z „Café Müller”, nie obejrzał godziny błąkających się duchów i przez to stał się artystą szczęśliwym, który nogami oraz rękami z absolutną choreograficzną fachowością wymachuje w zupełnie żadnej sprawie.
Pośmiertne życie starych, wielkich spektakli jest nie tylko istotne. Wystarczy iść dziś do teatru dwa, góra trzy razy, by wiedzieć na pewno: ono jest fundamentalne, o ile w ogóle można jeszcze mówić o życiu. Teraz już za późno jest doradzać. Lecz gdyby Więcek kiedyś raz jeszcze chciał w KTO powtórzyć to, co pokaże 27 września – dla wzmożenia niepokoju na widowni nie od rzeczy byłoby wieczór jednoaktowy zmienić w dwuaktowy. Dobrze byłoby tuż przed „Café Müller” Dominika Więcka – „Café Müller” Piny Bausch wyświetlić na babilońskim, białym prześcieradle.
Paweł Głowacki
“Stukające buciki”
Bilety na spektakl „Café Müller” do nabycia Online >>> link
oraz pod nr 12 633 89 47 i w kasie Teatru KTO.