– Czy pan profesor jest szalony? – zapytała.
Przytaknąłem.
– I chce zabrać pana ze sobą?
Przytaknąłem znowu.
– Dokąd? – zapytała.
Palcem pokazałem wnętrze ziemi.
Juliusz Verne „Podróż do wnętrza ziemi”
30 lat temu odszedł Federico Fellini. Niebawem Teatr KTO znów ruszy w podróż, z iluzją „Arcadia”. Idealna, nostalgiczna zbieżność. Czy trzeba wiele mówić o zauroczeniu Jerzego Zonia snami magika z Rimini, co tak lubił melancholię niekończących się dróg? Na domiar nostalgii, 70 lat temu, któregoś popołudnia dokuczliwej włoskiej zimy roku 1953, gdzieś w Rocassaro, Bagnoreggio, Fiumicino bądź na płaskowyżu Ovindoli, w zapomnianej przez bogów osadzie, Fellini krzyknął: „Kamera!” – i na piaskowy placyk weszła Gelsomina, maleńki ciepły smutek o głowie niby karczoch i z plamą na nosie, czerwoną jak piłeczka na nosie klauna. Kręcił Fellini „La Stradę”. Po polsku można rzec: „Droga”, „Wędrówka”, „Na Drodze”, a bodaj najcelniej: „Wędrując”. Gelsomina uderzała pałkami w zwisający jej na sznurku z szyi bębenek, pajęczynowo wiotkim głosem rytmicznie skandując: „Przyjechał Zampanò! Przyjechał Zampanò!”, po czym wstępował na placyk ów kuglarz, samotny Cygan, człekokształtny mrok wielkości dębu, nagi od pasa w górę. Jego imię Fellini ulepił z początkowych i końcowych liter nazw cyrków Zamperla i Saltanò. Mroczny dąb nieruchomiał w kręgu szarych gapiów, rozkładał ramiona i mocą samych gigantycznych piersi rozrywał opasujący je łańcuch. Maluczcy i szarzy, którzy pierwszy raz w życiu patrzyli na cud teatru – klaskali. O czym myślał każdy z nich? O słabości swego oddechu? O własnym mroku, skrywanym z tyłu głowy? O innych drzazgach, o których nie myśli na co dzień, które dławi, zasłania, przegania banalną krzątaniną, łudząc się, że drzazg nie ma? Na drugi dzień rano Zampanò uruchomi swój wehikuł, pół-motor a pół-wóz, Gelsomina wgramoli się na pakę – i znów ruszą drogą bez końca. Do kolejnej osady zapomnianej przez bogów, na inny piaskowy placyk, aby inni malutcy i szarzy pomyśleli o drzazgach.
KTO wyruszy więc niebawem, wyruszy pod nostalgiczną egidą dwóch rocznic Felliniego, lecz trochę inaczej niż zazwyczaj. Będzie cząstką większej całości. 14 lat temu Maciej Nowak, wówczas dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego, wskrzesił stary koncept „Reduty” Juliusza Osterwy i Mieczysława Limanowskiego. Jechać! – taki był to pomysł. Teatr niech gra nie tylko na scenie swej stacjonarnej siedziby w wielkim mieście, ale niech wędruje do miejsc, gdzie ludzie nigdy nie widzieli cudu iluzji teatralnej! I jeździli Redutowcy. Na setkach końców świata – grali najświetniejszą klasykę naszą i obcą, być może też „Hamleta”. Może więc ludzie pierwszy raz zobaczyli wtedy Poloniusza piszczącego: „Aktorzy przyjechali!”? A później może skulili ramiona, widząc jak dzięki cudowi wędrownych kuglarzy szekspirowskich, co nawiedzili Elsynor, na twarze Klaudiusza i Gertrudy wypływa skrywany mrok, ślad dokonanego mordu, drzazga poruszona występem aktorów, nazwanym przez księcia Hamleta „Pułapką na myszy”? Dziś jedno jest pewne. 14 lat trwania konceptu Nowaka, konceptu „Teatr Polska”, matematycznie oznacza, iż w 1163 miejscowościach bez teatru, 335 239 ludzi pierwszy raz w życiu zobaczyło cud iluzji 245 spektakli. Każdy dostrzegł siebie, skrytego w sobie. Tego lata – teatry po raz 15. wyruszą na sto końców świata.
Dobrze, iż KTO pojedzie w Polskę z „Arcadią”. Przecież sednem tej niemej opowieści, którą grać można pod dachem i pod niebem, jest wędrowanie właśnie, melancholia drogi bez końca. Grupa piechurów, trochę spoza czasu, przystaje na placyku i przedstawia gapiom swą „Pułapkę na myszy”. Prosta to jest bajka – historia życia w skrócie, lecz historia snuta bez ukrywania goryczy, bez odganiania mroku. A następnego dnia rankiem – znów przed siebie, do następnego postoju na placyku, bo ja wiem?, w Skierniewicach, Limanowej lub Czarnym Dunajcu. Pieszo, wozami, autokarem bądź, jak Redutowcy, pociągiem. Kilka godzin wcześniej zaś – wyruszy pół-motocykl, pół-wóz…
Zajedzie melancholijny wehikuł Felliniego na placyk, powiedzmy w Limanowej. Wygramoli się z paki Gelsomina, upaćka czerwienią czubek nosa, zawiesi na szyi bębenek, wybije marszowy rytm i pajęczynowym głosem zawoła do gapiów: „Zoń przyjechał! Przyjechał Zoń ze swą Arcadią!”. A po kilku zapierających dech minutach – rozerwany samym falowaniem byczej klatki piersiowej łańcuch głucho brzdęknie na bruku, widownia odetchnie z ulgą, rozlegną się oklaski… Rzecz jasna – nie wydarzy się to. Jednak z drugiej strony patrząc -taki bieg zdarzeń raczej nikogo zanadto by nie zdziwił. Bo czyż postury dyrektora Zonia nie cechuje aby malownicza dębowość? Czy nie jest tak, że w pobliżu dyrektora Zonia każdy, ale to absolutnie każdy petent zniża głos do szeptu, a co mądrzejsi milkną zupełnie i czym prędzej zgadzają się pokornie na wszystko?
Paweł Głowacki
„Pułapka na myszy”