Pójść rano w góry i przed skałą gromko się roześmiać.
Reguła Zen
Diogenes Laertios, porażająco erudycyjny kronikarz, powiedzmy – starogrecki Kadłubek epoki pierwszych filozofów, powiada, że nie kto inny, a sam Platon, najpotężniejszy mózg tamtych czasów i oficjalnie kwintesencja powagi, jako pierwszy sprowadził do Aten nikomu nie znaną lekkość, uśmiechniętą niepowagę – Sofrona księgi mimów. Więcej, on charaktery postaci swoich nieśmiertelnych dialogów wzorował na figurach z tychże ksiąg. W „Uczcie” zaś pozwala Alkibiadesowi nazwać Sokratesa – satyrem, jednym z tych kopytnych birbantów, którzy, chwiejąc się upojnie, asystowali Dionizosowi, gdy w dniu swego święta, być może na ośle, lecz niechybnie na troszeczkę naderwanym filmie, wjeżdżał do Aten, by przekonać śmiertelników, że czas najwyższy zacząć radośnie bawić się w teatr. Ale bezpretensjonalną, kojącą lekkość Platon chciał mieć blisko siebie nie tylko w zawrotnych chwilach głębinnego myślenia. Sypiał z nią, sypiał – do końca. Kiedy w wieku osiemdziesięciu jeden lat umarł, pod jego poduszką znaleziono uśmiechniętą niepowagę ksiąg Sofrona, tylko to. Słowem, skała powagi i heca biorąca skałę powagi w nawias – w jednym stały domku. I co? Nie gryzły się? Któż by pomyślał.
W każdym razie, gdyby fikcyjny ślepy mnich, niejaki Jorge z Burgos, wiedział o niepoważnej maskotce pod poduchą boga ontologii, jeszcze bardziej nie do śmiechu by mu było, niż mu nie do śmiechu jest w „Imieniu róży” Umberta Eco, gdzie nie śmieje się wcale oraz – oczywiście w imię Boga, a zwłaszcza w imię Syna, bo przecież Jezus nigdy się nie uśmiechał – na ponuro morduje pięciu zakonnych braciszków, którzy pragną przeczytać ukrywaną przez Jorge drugą część „Poetyki” Arystotelesa, księgę o komedii. Braciszkowie chcą przeczytać i pojąć prawdę, że lekki śmiech nie jest grzeszną fanaberią, orężem Antychrysta, tylko niezbywalną częścią świata, odtrutką na męczący głaz powagi, powietrzem świeżym. Chcą, nieszczęśni, poznać tę jasno wyłożoną przez Arystotelesa oczywistość, lecz palec, którym przewracają kartki, ciągle oblizują, a Jorge rogi kartek nasączył trucizną. Agonia nie trwa długo. Palec, warga, język – mrocznieją. Oddech ustaje. Amen. Amen razy pięć.
Jaki jest znak Teatru KTO? Taki sam jak grafika zdobiąca stronice jednego z wydań „Imienia róży”. Linie papilarne – odcisk palca. I pod egidą tego znaku, w cyklu „KTO się śmieje”, na scenie przy Zamoyskiego 50 grane są teraz, w karnawale, cztery komedie. Żarty, wice, groteski słowne i bez mała slapstickowe. Cztery zgrabne generatory rechotu widowni, migocące jak gdyby na pohybel pierwszej frazie, pierwszej karcącej sentencji, którą u Umberta Eco wygłasza ponury Jorge: „Nie mówić słów czczych albo wywołujących śmiech”. W wyreżyserowanym przez Anetę Wróbel „Początku końca” Iza Kała, w sześć kobiecych postaci się przeistaczając lekko i radośnie, zarazem niechcący przemienia się w sześciogłowy senny koszmar Jorge. Kiedy Leszek Piskorz jako emerytowany komik Willy i Jacek Strama w roli emerytowanego komika Ala finezyjnie skaczą sobie do oczu i gardeł w „Słonecznych chłopcach” Neila Simona i Pawła Szumca, Jorge ze wstrętem uszy zatyka i dziękuje opatrzności za swe umarłe oczy, bo przecież, na Boga!, ci dwaj dziadkowie powinni się kornie i poważnie szykować do drogi ostatniej, a nie wręcz szczeniacko dokazywać w trakcie prób do ostatniego scenicznego występu. A co z komedią absurdalną „Atrament dla leworęcznych” Krzysztofa Niedźwiedzkiego oraz z bliźniaczo absurdalną farsą „Stroiciel grzebieni” tego samego żartownisia? W finale „Rewizora” Mikołaja Gogola Horodniczy rozpaczliwie pyta i rozpaczliwie odpowiada: „Z kogo się śmiejecie? Sami z siebie się śmiejecie!” Z grubsza właśnie to się ze zwinnym podwojonym „jajcarstwem” Niedźwiedzkiego dzieje na widowni KTO, gdzie tylko Jorge wydaje dźwięki ołowiane, niczym płaczka.
Otóż – Jorge łka. W trakcie całego cyklu „KTO się śmieje” – łka, łka i łka. Dokładnie mówiąc – nie on, a jego widmo. Nie ma go już bowiem. Jak wiadomo, w finale „Imienia róży”, kiedy franciszkanin Wilhelm z Baskerville i benedyktyn Adso z Melku odkrywają zbrodnie Jorge i jego biblioteczną tajemnicę zakazanej księgi, ten maniak ponurej powagi, ten kapłan tylko jednego, ołowianego aspektu ludzkiego istnienia, kartka po kartce zżera zatruty przez siebie arystotelesowski traktat o niezbywalnej w świecie lekkości śmiechu, po czym podpala olśniewającą bibliotekę klasztorną, kościół i całą resztę. Jest, bo tego chce Eco, listopad Roku Pańskiego 1327. Zgliszcza wystygają. Jorge to już tylko marny naparstek ogromnej góry popiołów.
Tak, Jorge już nie żyje. Kłopot jednak ten, że widmo jego jest najwyraźniej nieśmiertelne i wciąż nawiedza ludzi, również w teatrach, nakłaniając ich do ołowiu, do skały, do marsowych czół. Biedny, biedny Jorge! Uporczywy i niereformowalny! Ale trzeba być wyrozumiałym. Kiedy więc na widowni usłyszysz obok siebie łkające powietrze – nie protestuj, tylko wciągnij higieniczną chusteczkę. Niech Jorge wydmucha nosek. Albo lepiej – daj mu cukierka. Ciumkaniem ukoi sobie skołatane śmiechem bliźnich nerwy.
Paweł Głowacki
Biedny, biedny Jorge