To

Udostępnij:
DAVID CORIO/MICHAEL OCHS ARCHIVES/GETTY IMAGES

Szedł i myślał o tym, że oto teraz jego cień będzie wędrował z miasta do miasta, z ekranu na ekran, że nigdy nie dowie się, jacy ludzie będą go oglądać i jak długo będzie się poniewierał po świecie.

Filmowy statysta Ganin w „Maszeńce” Vladimira Nabokova

 

Gdy Horacjo spyta nocą strażników, Bernarda i Marcellusa: „Czy dzisiaj też się to zjawiło?” – nie będzie już odwrotu. Widowni objawi się na blankach cień starego Króla Danii. Za chwilę, po kilku, kilkunastu zdaniach Williama Szekspira, po krótkiej rozmowie trzech wspomnianych figur – „To”, jak tyle już razy w czterech ostatnich stuleciach teatru, nie wiadomo skąd znów przypłynie nad iluzyjne mury zamku w Elsynorze, aby enty raz powtórzyła się na scenie stara, bardzo stara opowieść.

 

Tak. Tej nocy, kilkadziesiąt sekund po pytaniu, przed Horacjem, a kolejnej nocy przed Księciem Hamletem – nieuchronnie zjawi się Duch zamordowanego ojca Hamleta, po czym w trakcie dwóch, trzech godzin Książę nieuchronnie pojmie ciemną prawdę przeszłości i nieodwołalnie pogodzi się z bólem pamięci, a niepoprawny świat nieubłaganie zmieni się o kilka trupów, czyli o rozczulająco mało, będzie inny wręcz niezauważalnie. A wszystko za czarodziejskim dotknięciem na początku, dotknięciem pustki nad sceną przez jeden tyci zaimek wskazujący. Tyci, lecz niezbędny. Teatr jest powietrzem duchów, które wymagają zaklęcia słów, choćby miało to być jedynie migowe zaklęcie Marcela Marceau. Język co wieczór sprasza człekokształtne, lecz jeszcze bezcielesne cienie – na jakąś obcą im scenę teatralną, w nieznanym im mieście, przed oczy ludzi, o których nic nie wiedzą. I człekokształtne cienie – przybywają. Przybywają chętnie, żeby przez chwilę nie czuć samotności regałów bibliotecznych nocą. I widmowi goście zazwyczaj są zadowoleni, pokornie przyjmują – choć bywają wyjątki, nie co do pokory, nie, lecz co do przyjmowania jako takiego – ciało wyznaczonego dla nich tego wieczoru aktora, mniej bądź bardziej wyraźne, lecz jednak ciało. I zmartwychwstali w nowym tym, chwilowym futerale – podrabiają istnienie żywych, którzy przyszli popatrzeć z widowni na nowe istnienie duchów i wysłuchać ich. Aby w teatrze zdarzyło się aż tyle, czyli opowieść cała – wystarczy tylko wyrzec ze sceny słówko „To” lub jakiekolwiek imię. Jednak bywa, że zaklęcie nie działa aż tak skutecznie, ucieleśniająco. Na przykład – zaklęcie słowa „Bob”.

 

Bob Marley, całkiem jak u Szekspira stary Król Danii, też już nie żyje. Jest cieniem, lecz kiedy z końcem stycznia Katarzyna Chlebny wypowie na scenie Teatru KTO zaklęcie, imię nieżyjącego od ponad 40 lat króla reggae – cień nie przypłynie, nie oblecze się brązowym ciałem o głowie zdobnej rurkami dredów i z wiecznie od „trawki” rozszerzonymi źrenicami w tonie migdałów. Na początku wyreżyserowanego przez Pawła Szumca monodramu Małgorzaty Jantos „Byłam żoną Boba Marleya”, Chlebny, jako Rita, tytułowa bohaterka, wspomni wczesną młodość na Jamajce: „Koło mojego domu przechodzili do studia między innymi chłopcy z zespołu Wailers, w tym także Bob” – lecz Bob nie wejdzie na scenę. Bob pozostanie tylko słowem „Bob”. Pozostanie bezradnym zaproszeniem do przyjścia, tak jak bezradne pozostaną skierowane do cienia Marleya zaproszenia innych słów. To, że przystojny; to, że po białym ojcu i ciemnej matce miał niepowtarzalnie brązową karnację; to, że wysokie było czoło jego, a policzki wydatne i zauważalnie długi nos; to, że troszczył się o nią, nastoletnią Ritę, opiekował się nią czule i uczył muzyki, nut, śpiewu… To i reszta cała: jego miłość, a później obojętność, jego zdrady, jego kobiety, jego odejścia i powroty, jego bogowie w halucynogennych wonnych liściach, w sennie kolebiącej się muzyce i ubóstwianym futbolu, jego bieda i jego bogactwo, jego studia nagraniowe, płyty i podróże, sukcesy i sława, wreszcie jego nowotwór zbyt uparty, zbyt mocny, zbyt złośliwy… Wszystko pozostanie w KTO tylko opowieścią Rity. Słowami jej pamięci, więc nieuchronną niedokładnością, może nawet – jak sama Rita, jak każdy teatr – fantastyczną ułudą, pocieszeniem ułudy. Napisałem o ułudzie samej bohaterki, bo przecież z końcem stycznia ciężko będzie polemizować z purystami, którzy na widowni KTO westchną z politowaniem: „Niby jak wierzyć mamy samotności tej Rity, a i w prawdziwość opowieści całej, skoro pani Chlebny karnacją własnej skóry nawet nie spróbowała zbliżyć się, używając w tym celu smolistych smarowideł, do karnacji skóry Rity oryginalnej?! No jak?!”…

 

Zostawmy w spokoju purystów karnacyjnych oraz innych czcicieli dziecinnej kalkomanii w teatrze, wielbicieli solidnych kawałów prawdziwego życia, na pokaz wtaszczanych na sceny nadwiślańskie. Lepiej przywołać stary drobiazg Czesława Miłosza.

 

Wiedzieć i nie mówić:

tak się zapomina.

Co jest wymówione, wzmacnia się.

Co nie jest wymówione, zmierza do nieistnienia.

 

Z końcem stycznia Bob Marley chyba znów pożyje sobie trochę w KTO. Jak kiedyś, w żałośnie krótkiej epoce ciała – z każdą minutą coraz dalej od Rity, coraz smutniejszej. Poistnieje sobie dokładnie tyle, ile brzęczeć będą słowa Rity, składające się na pamięć o jego i jej istnieniu. Mniej więcej godzinę. Mało. Ale bywa, że mało, to jest wszystko.

 

 

 

 

 

 

 

[FM_form id="1"]
Skip to content