On chciał teatru

Udostępnij:
Adam Walanus / www.adamwalanus.pl

Aby ziścił się sen Albinusa, który na początku „Śmiechu w ciemności” Vladimira Nabokova uroił sobie ożywianie dzieł malarskich, by odkryć ich sekret, wrócić do początku, znaleźć źródło gestów zaschniętych na płótnie – pstrykam wskazującym palcem w zdjęcie pary tańczącej na piasku. Drgnęli! W stożku światła za nimi kurz znów się błąka. On, długowłosy i w szarym płaszczu za kolana, ona, w koszuli i sukience, patrząca mu w oczy – pląsają na ¾ ostatni taniec opowieści o Diable, Bogu i samotności śmiertelnych. Przede mną na zdjęciu znów jest lato roku 1977, Rzym, cyrkowy namiot, prawie noc. Właśnie kończy się gościnny występ Teatru STU, trwa ostatnia scena „Pacjentów”, widowiska buffo na motywach diabelskiej powieści Michaiła Bułhakowa, Mistrz i Małgorzata tańczą walca na arenie. Lecz powietrze nie mrocznieje, nie zapadnie ciemność, nie skończy się za moment tamten spektakl. Na zdjęciu robi się – coraz jaśniej, gdyż pstryknięciem kazałem Mistrzowi i Małgorzacie tańczyć, jak chciał Albinus – pod prąd czasu. Wirują więc – w odwrotnym kierunku, wirują do początku walca. A teraz już nie tańczą, teraz wędrują niby raki. I jak raki pojawiają się na piasku inni bohaterowie. Są klatki dla ludzi, niby więzienne, niby w domu obłąkanych, klatki i nieszczęśnicy w nich. Żądam zbliżenia na jedną klatkę. Tak, to Jerzy Zoń stoi wewnątrz. Zoń 45 lat temu, jako aktor Teatru STU. W „Pacjentach” był nieszczęsnym Nikanorem Iwanowiczem Bosym, prezesem mieszkaniowej spółdzielni, któremu paź diabła miesza w głowie, a później, w szpitalu obłąkanych, noc przynosi wielki sen o teatrze, sztuce iluzji, która z widzów wyciąga najintymniejsze tajemnice, jak na spowiedzi. W jasnym świetle widzę głowy na widowni. Tej w drugim rzędzie naprzeciw klatki Bosego nie sposób nie poznać. Fellini. Owszem, Federico Fellini. I naraz powtarza się przede mną to, co tamtej czerwcowej nocy roku 1977 naprawdę się zdarzyło w rzymskim cyrku. Rozlega się tęskny, godny miłosnych łkań jelenia, krzyk Bosego. Foglio una donna!!! – Ja chcę kobiety!!! Tak w innej bajce woła z czubka wiązu obłąkany wuj Teo, ciskając kamieniami w skarlałą zakonnicę, próbującą zdławić skandal. Nie, frazy tej nie napisał Bułhakow, ona rozbrzmiewa w „Amarcordzie” Felliniego. Nie było jej w scenariuszu „Pacjentów”. To tylko Zoń złożył hołd swemu mistrzowi, siedzącemu w drugim rzędzie. Może przeczuwał już, że czas odejść ze STU, czas zacząć lepić teatr własny. Po niewielu miesiącach pokazał się Krakowowi spektakl „Ogród rozkoszy” – Teatr KTO zaczął być.

 

“Ogród rozkoszy” reż. Adolf Weltschek

 

Jedno źródło? Jedna jasna przyczyna? Jeden bezdyskusyjny mit założycielski? Wolne żarty. Zawsze jest wiele źródeł, przyczyn, mitów, zwłaszcza w sztuce, zwłaszcza w teatrze, świecie mitomanów wzruszających. I zwłaszcza po długim czasie. Teraz, 45 latach od powstania KTO, strach pytać tych, co niby pamiętają, o początek KTO, bo każdy urodzi przyczyn z osiem, rzecz jasna – sprzecznych z sobą. Znając trochę spektakli KTO, szukam więc sam, bez nadziei na ostateczne rozstrzygnięcie. Raz jeszcze pstrykam w czarno-białą fotografię. Wszystko idzie w tył, lecz nie zatrzymuje się na pierwszej scenie „Pacjentów”. Rakiem wyprowadzam Zonia z Rzymu roku 1977. Wraca do Krakowa.

Na mym zdjęciu wraca do czasu sprzed pierwszej próby widowiska, w którym będzie Bosym, siada w domu za biurkiem i czyta arcydzieło Bułhakowa, rozdział o śnie Nikanora Iwanowicza, o śnieniu magii teatru, która wysysa z widzów intymności. Owszem, chodzi o skrywane przed władzą klejnoty i obcą walutę, lecz jeśli w teatrze widzowie zdolni są do spowiedzi z majątku, to dlaczego nie mieliby przed samymi sobą spowiadać się z lęków niematerialnych? I zabawna rzecz, w śnionym przez Bosego teatrze widzowie siedzą naprzeciwko sceny wprost na ziemi, po turecku – całkiem tak, jak siedzieć będą na ulicach i placach, oglądając wędrowne seanse KTO. A teraz cofam Zonia na widownię kinową. Ogląda arcydzieła Felliniego, „Amarcord” i „La stradę”. Po wyjściu nie opuszcza go fantastyczny niepokój dwóch scen. Oto poza przestrzenią zamkniętą i pod dachem – dzieją się w mieście rzeczy poetyczne, które na długo zostają w snach tych, co mieli szczęście na nie się natknąć. W finale „Amarcordu”, po śniegu pokrywającym miejski rynek – jak gdyby nigdy nic przechadza się paw, rozpościerając swój barokowy ogon i skrzekiem zwołując gapiów na iście teatralny seans nieoczekiwanej dziwności świata. W „La stradzie” maleńka Gelsomina, podopieczna wędrownego kuglarza Zampanó, o brzasku widzi wędrującego pustą ulicą miasteczka samotnego konia i zahipnotyzowana jest jego nieogarnionym milczeniem i wewnętrzną, niedocieczoną tajemnicą. Może zdaje się jej, że ma szczęście patrzeć na cud ruchomej rzeźby, co przyszła z Rzymu lub Krety? A po wyjściu z kina uśmiecha się Zoń do „Mistrza i Małgorzaty”, powieści kiedyś przeczytanej, którą niebawem, przed pierwszą próbą „Pacjentów”, jeszcze raz będzie musiał przeczytać. Przypomina sobie ten gigantyczny teatr diabła, przez Bułhakowa wyśniony, dziejący się na wszystkich placach i ulicach Moskwy, o mieszkaniach, szpitalach, urzędach, teatrach i knajpach nie wspominając. A wszystko w tamtej Moskwie zaczęło się w nieziemski upał, jaki, nie przymierzając, panuje w Krakowie, na Zonia Festiwalach Teatrów Ulicznych. Zjawił się w Moskwie, na Patriarszych Prudach, artysta teatru infernalnego, Woland, który doskonale wiedział, że Annuszka winna rozlać olej dokładnie przy tramwajowych torach na rogu Jermołajewskiego i Bronnej, i dokładnie w chwili, gdy do przejścia przez tory zbliżać się będzie redaktor Michał Aleksandrowicz Berlioz – bo tylko tak, od precyzyjnie wyreżyserowanego pośliźnięcia się Berlioza i toczenia się jego odciętej przez tramwaj głowy ściśle po pochyłości Małej Bronnej, skutecznie zacząć się może w wielkim mieście przedstawienie, jakiego świat nie widział.

Pocieszam się, że na początku Teatru KTO mogło być właśnie tak. Parę cudzych scen, co długo nie dawały spokoju. Kilka olśnień zapamiętanych na zawsze. I jeszcze, oczywiście, kuglarsko-jarmarczna muzyka Nino Roty z filmowych snów Felliniego, która przecież nigdzie nie brzmi tak fantastycznie jak na buczących placach miast. Ale głowy nie dam i nie będę się upierał. Za to jedno jest pewne. 26 września 1978 roku „Ogród rozkoszy” był gotowy – zaczął się Teatr KTO. I pewne jest jeszcze, że gdy kilka lat później zaczęło się wędrowanie KTO pomiędzy ulicami i placami miast – pierwszym podróżnym pojazdem Zonia był gazik sowiecki, gaz 69. Żelazna ruina, żałosna tak samo, jak w „La stradzie” cudaczny wehikuł Zampanó – pół-motor, pół-karawan. Poziomy cyklop na rdzewiejących kołach.

 

[FM_form id="1"]
Skip to content