Chłopcy

Udostępnij:
Na pierwszym planie sylwetki dwóch, około siedemdziesięcioletnich mężczyzn, ukazane frontalnie, od pasa w górę. Są podobnego wzrostu, obaj mają splecione ręce na klatce piersiowej. Stoją na tle ceglanej ściany, oświetlonej na czerwono i niebiesko. Mężczyzna po prawej ubrany w brązowy prochowiec, pod szyją zawiązany kolorowy szal. Zdziwiony wyraz twarzy, usta rozchylone. Brwi podniesione do góry, oczy szeroko otwarte. Patrzy przed siebie, w dal. Po lewej mężczyzna w białym kitlu lekarskim, pod którym ma jasnobrązową koszulę. Twarz zamyślona, wzrok skierowany delikatnie w dół.
fot. Norbert Burkowski

Chciałbym ją poznać z pięćdziesiąt lat temu… Była na pewno biała i lekka. Leciuteńka!

Stanisław Grochowiak „Chłopcy”

 

Leszek Piskorz i Jacek Strama niebawem wrócą. Kolejny raz wrócą, żeby przez chwilę znów udawać, że Piskorz nie jest Piskorzem, a Strama to przecież nie Strama.

 

W sumie – nic szczególnego. W końcu są aktorami, i to, taktownie mówiąc, nie od wczoraj oraz nie od przedwczoraj. A szkoła aktorska, gdzie Piskorz i Strama nauki pobierać zaczęli ramię w ramię mniej więcej pół wieku temu, niby do czego przygotowuje, jeśli nie głównie do tego, by absolwenci przez życie całe wracali wieczorami w to samo miejsce, na scenę, i do płaczu bądź do śmiechu czarowali ludzi na widowni, mamili ich, zwodzili, że żadnego z nich, co tu na scenie są, w istocie na scenie nie ma, gdyż oto cudownie wrócił z daleka: a to Edyp, a to Don Juan, a to Hamlet albo inny Kordian, może Konrad i kto wie, czy nie Jowialski! Nie zatem, nic szczególnego w tym nie ma, że Piskorz i Strama niebawem wrócą kolejny raz. A poza tym, na początku literatury i na początku teatru był – powrót.

 

Odys, jak rzekł o nim Milan Kundera: największy włóczęga wszechczasów i zarazem największy nostalgikwpierw, pod murami Troi, na rodzinną wyspę Itakę wracał jedynie w tęsknej wyobraźni, nie ruszając się z miejsca przez lat dziesięć, ale wracał przecież. A kiedy już wyruszył rzeczywiście, by wrócić naprawdę – przez kolejnych lat prawie dziesięć błąkał się w realności jak wcześniej ścieżkami wyobraźni. Lecz w końcu – wrócił naprawdę. Dionizos, figura dla teatru fundamentalna, dwa razy się rodził. Nie wchodźmy w detale. Pierwszy raz – przyszedł na świat martwy, poroniła bowiem matka jego, Semele. Lecz ojciec, sam Zeus, wszył sobie trupka w udo – i po kilku miesiącach Dionizos był na świecie ponownie, już na zawsze żywy. I ten rytm znikania i zjawiania się – pozostał z nim, stał się jego stylem istnienia. Oto na większość dni roku odchodził Dionizos z powierzchni świata, znikał gdzieś, a gdzie – nie wiadomo. Ale na czas swoich biesiadnych, wysoce pieprznych świąt ziemskich, które są przecież mitycznym sednem sztuki teatru, powracał zawsze. I do dziś tak wraca. Wciąż i wciąż, kiedy tylko kurtyna gdzieś na Ziemi idzie w górę – dwukrotnie urodzony gość nieśmiertelny zawsze wraca. Całkiem jak Piskorz i Strama niebawem, na scenę Teatru KTO, aby znów, w wyreżyserowanej przez Pawła Szumca, melancholijno-nostalgicznej komedii Neila Simona „Słoneczni chłopcy” sprytnie udawać, że nie oni, a ktoś inny jest oto na scenie. Że to nie oni, emerytowani aktorzy Piskorz i Strama, prywatnie kłócą się na scenie, jak pół wieku temu kłócili się w szkole teatralnej na lekcjach ze scen współczesnych lub klasycznych, lecz to starzy zagraniczni komicy się kłócą, emerytowani telewizyjni kuglarze – Willie Clark (Piskorz) i Al Luis (Strama) – którzy po wielu latach przerwy mają wrócić przed kamery, by w specjalnym programie raz jeszcze, może już naprawdę ostatni raz, ku uciesze publiki odstawić swój niegdysiejszy, arcymistrzowski numer, który wpierw przyniósł im sławę, a później nieuchronne zapomnienie. Tak, zapomnienie. Czyli cierpkość, powoli narastająca. Także rozczarowanie.

 

Powroty prawie zawsze są gorzkie. Pewien literacki bohater uczy, że w istocie nie ma dróg powrotu, są tylko bezradne pocieszenia złudzeń. Od podwójnych narodzin Dionizosa, od dni, kiedy Homer nucił „Odyseję” – jak wiele powstało literackich, teatralnych portretów podróży do źródeł? Strach liczyć. A ile z nich kończy się w miarę jasno? Tym bardziej strach liczyć. Kiedy dwa, może trzy lata temu pierwszy raz widziałem „Słonecznych chłopców” Simona i Szumca, pomyślałem o bajce Federica Felliniego „Ginger i Fred”, o tym portrecie pary starych tancerzy rewiowych – Ginger to Giulietta Masina, Fred to Marcello Mastroianni – po niewyobrażalnie długim czasie spotykających się znów, by po raz ostatni zatańczyć dla telewizyjnej publiki. Jednak jej nogi już nie te, co kiedyś, już nie niosą. A on, nie tak jak wieki temu, jest dziś jedynie królem babilońskiego kaszlu. Ale to nie szkodzi. Przecież weszli na scenę, cudem, ale weszli. Przecież zatańczyli, mój Boże, jak zwał, tak zwał. Przecież spojrzeli sobie w oczy. Przecież żyją. To znaczy żyli, przez chwilę żyli, bo wrócili, aby zatańczyć jak kiedyś. Mało? A później to, co przed powrotem. Czekanie.

 

Nie robię porównań, skądże. Nie o to chodzi. Nie stawiam obok siebie tych „Słonecznych chłopców” i bajki „Ginger i Fred”, zwłaszcza, że gdybym wyznał, iż to Strama jest jak Giulietta – Piskorz gotów obrazić się śmiertelnie, bo któż wie, czy to nie on przez całe aktorskie życie pragnął być Giuliettą, zwłaszcza w filmie „Giulietta i duchy”. Gdybym zaś wygłosił sąd odwrotny – mogłoby skończyć się identyczną obrazą i z identycznych powodów, tyle że w wydaniu Stramy. Więc nie. Zostawiam porównania. Chodzi mi tylko o niejednoznaczność komedii na pozór czystej tak, że nic, tylko śmiać się na niej od pierwszej do ostatniej sekundy. Chodzi mi o nieuchronną niejednoznaczność powrotów.

 

Jest pod radością „Słonecznych chłopców” mały cień nie do usunięcia. Cień czasu. Piskorz i Strama widują się od lat pięćdziesięciu, co najmniej. Boże, to szmat czasu! Szmat? Tak. Ale w sumie – cóż z tego, skoro za dni kilka znów się zobaczą? Al znów przyjdzie do Williego i przez mniej więcej dwie godziny znów dziać się będą na scenie nieprawdziwe jaja wielkie jak prawdziwe berety.

 

Paweł Głowacki

Chłopcy

[FM_form id="1"]
Skip to content