Chłód czarnych lasów – esej Pawła Głowackiego

Udostępnij:
fot. Anna Kaczmarz (Dziennik Polski / Gazeta Krakowska)

Pewności, że aktualne tematy się nie zjawią, oczywiście nie ma. Przecież nawet Józef Opalski może nagle postradać zmysły, jest bowiem figurką taką jak my, zwykli śmiertelnicy, więc i nad nim szaleństwo wisi od kołyski. Że gorący temat się nie zjawi – pewności tedy brak, ale jednak istnieje mocna i usprawiedliwiona nadzieja, że niebawem w Teatrze KTO aktor Franciszek Muła jednak nie wcieli się w wymagającą niecodziennej odwagi rolę Franka Tętnicy.

Nie wkroczy na scenę w rynsztunku polskiego skoczka narciarskiego. Nie będzie stukał fachowymi butami, ani szeleścił lśniącym kombinezonem, ani ukrywał wzroku za odblaskowymi goglami, ani mroził rywali wymalowanym na przodzie kasku białym orłem o rozpostartych skrzydłach i rozwartym dziobie pełnym niemego bitewnego zawołania „Leć, kto w Boga wierzy!”, ani też nie będzie taszczył na ramieniu trzy razy dłuższych od siebie samego nart profesjonalnych. Tak nie-odziany i nie-uzbrojony – następnie nie przejdzie krokiem zmęczonej kaczki do drabiny po prawej stronie, nie wespnie się po niej na szczyt pięknie zbudowanej przez panią scenograf Aleksandrę Redę skoczni narciarskiej, nie przypnie nart, nie zasiądzie na belce startowej, czekając, aż trener Opalski da mu biało-czerwoną chorągiewką znak, że może ruszać. I w końcu – nie ruszy, nie przyjmie pozycji zjazdowej, nie odbije się idealnie od progu, nie pofrunie, śpiewając nad bulą song „Surabaya Johnny”, i nie wyląduje idealnym telemarkiem, zdobywając złoty medal mistrzostw świata w skokach. Nie, aktualna Polska – nie zaistnieje.

Cudowny ten nie-lot, rzekłaby Wisława Szymborska, odbędzie się punktualnie w godzinie premiery wyreżyserowanego przez Józefa Opalskiego seansu „Uczycie nas, jak suknie się podnosi”, seansu 27 parominutowych chwil słów Bertolta Brechta, Rogera Fernaya, Waltera Mehringa i nut Brechta, Hannosa Eislera, Kurta Weilla. Owszem, Piotr Żyła, nasz „orzeł”, genialnym lotem dopiero co zdobył w Planicy mistrzostwo, czym żyje jeśli nie cała Ojczyzna, to niechybnie jej połowa. Tak, o tym mówi ulica, o tym ona gromko pieje, tym żyją ludzie, to pulsuje na miejskich placach, to intryguje, to jest aktualne, najaktualniejsze, to ma dyskusyjne wzięcie, to wręcz parzy przemiło. A czy w teatrze jest wytrych bardziej niezawodny w otwieraniu parzących tematów niż sztuka Brechta, a nawet Brecht jako taki? Gdyby ktoś inny scenariusz z wierszy autora „Opery za trzy grosze” i z jego songów układał, i jeśliby nie Jerzy Zoń Teatr KTO prowadził – Muła jako Franek Tętnica pewnikiem by poleciał. Na dodatek, aby złączyć dwie fundamentalne dziś aktualności polskie, poleciałby z flagą Ukrainy, drzewcem wbitą w kask tuż nad czołem niemo zagrzewającego do boju orła o skrzydłach rozpostartych od ucha do ucha Franka Tętnicy. Lecz nie poleci. Jak reszta aktorek i aktorów Opalskiego, będzie czymś na podobieństwo nieznanego gościa, widma. Czy tak? Będą oni przybywać, kto wie, czy nie z najdalszego brzegu, aby powtórzyć stare metafory, stare melodie. Żeby przypomnieć trochę starej wieczności. Nie sądzę, by Opalskiemu szło o coś więcej.

Wiele lat temu sprowadził on do Krakowa Bertolta Brechta, bodaj dwukrotnie. Przybysz miał kręcone, rude włosy do pasa, głos bez dna i nazywał się Milva. Śpiewał… Śpiewała… W istocie – żadna to różnica. Songi Brechta śpiewała tak, jakby on je śpiewał, gdyby był nią. Od zawsze tak. Od zawsze, czyli od roku 1967, kiedy Giorgio Strehler stworzył z Milvą w Piccolo Teatro di Milano pamiętny seans, lepiąc go z samotności Milvy i kilkunastu, ponad dwudziestu może, parominutowych niepokojących chwil słów Brechta i nut Weilla, pewnie też innych. Niepokojących, gdyż w lwiej swojej części – nie aktualnych, nie parzących, istniejących właściwie już tylko dla siebie, cudownie po nic, jedynie dla swojej pięknej zbędności, a nie w jakiejkolwiek pilnej do załatwienia sprawie świata, kraju, miasta lub choćby tylko najbliższej ulicy. W songach Brechta Strehler usłyszał innego Brechta, wreszcie trochę zmęczonego nieokiełznaną publicystycznością swych sztuk teatralnych, znużonego tym ciągłym na scenie biczowaniem płytkich mieszczan i bezdusznych burżujów, tym bezustannym nastawianiem zwichniętych stawów świata przy pomocy dzieł Karola Marksa, tym maniakalnym tarmoszeniem bezrozumnych rodaków za uszy, by ocknęli się z marazmu sytości i w końcu zrozumieli, jak bardzo są źli i ku jak głębokiej przepaści zmierza ich wadliwie przez nich układane życie. Tytuł tamtego pierwszego brechtowskiego monodramu Milvy (później zaistniały jeszcze dwa, może trzy) do dziś nie przestaje mnie zachwycać. „Ja, Bertolt Brecht”. To brzmi tak, jakby autor „Matki Courage” wzdychał: „Dopiero teraz i tutaj, w małych chwilach metafor i dźwięków, kiedy i gdzie nie biczuję rzeczywistości, tylko nucę samemu sobie – mogę być i jestem najbliżej siebie… Co znaczy JA, co rzeczywiście znaczy JA – pojmuję, gdy nocą mogę już nie wrzeszczeć ani MY!, ani WY!, ani ONI!” Tak. Ale co naprawdę jest, było, będzie w tym JA? Co jest dnem?

Tytułem seansu sprzed lat 56 Strehler niczego twórcy „Baala”, którego przodkowie pochodzili z gór Schwarzwaldu, nie wmówił. Nie nadużył słów, nie naginał ich znaczeń, on ich nawet nie ułożył w tytuł. Jedynie wyłuskał je z wiersza „O biednym B.B.”, z tych czterech wersów, w których tkwi rzeczone dno, mała odpowiedź. A na końcu – pogodzenie się z odpowiedzią.

 

            Ja, Bertolt Brecht, pochodzę z czarnych lasów.

            Moja matka przyniosła mnie stamtąd do miast

            Kiedy tkwiłem w jej ciele. A chłód lasów

            Będzie we mnie aż do śmierci.

 

Opalski zna tę spowiedź. Nie przestaje go niepokoić. Kiedyś pewnie znów wróci do niej. Który już raz?

 

Paweł Głowacki

Chłód czarnych lasów

[FM_form id="1"]
Skip to content