Bardzo stara sztuka czekania – esej Pawła Głowackiego na trudne czasy

Udostępnij:

Zapraszamy do lektury najnowszego eseju doskonałego krakowskiego felietonisty Pawła Głowackiego, który w przejmujących słowach diagnozuje sytuacje współczesnej kultury.

 

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija!… Kto to powiedział? I kiedy? Rzecz jasna: Stanisław Jerzy Lec, lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku, tom aforyzmów „Myśli nieuczesane”. Inaczej więc spytam. Kto jeszcze mawiał tak przed Lecem lub po nim? Kto i kiedy, w jakich okolicznościach, mógł mawiać tak, a raczej mniej lub bardziej podobnie, lecz z identycznie rzeczowym spokojem? Na przykład – Hieronim Bosch?

 

13 lat miał ten flamandzki geniusz malarstwa, gdy jak zaczarowany patrzył na śmierć kawałka rodzinnego miasta – na monstrualny pożar i ciemne robaki w kształcie ludzi, zamarłe naprzeciwko parzącego światła. Znawcy sztuki Boscha uczą, że owe minuty traumatyczne, godziny raczej, w dużym stopniu odpowiadają za migotliwą fantastyczność jego późniejszych krajobrazów. Minął wijący się wężowo ogień, a na zawsze został nieruchomy niepokój „Kuszenia św. Antoniego”, „Statku szaleńców”, „Sądu ostatecznego” lub „Ogrodu rozkoszy ziemskich”. Kto jeszcze mawiał o przemijaniu? Dobre pół tysiąca lat później Adolf Weltschek, Bogdan Rudnicki, Bronisław Maj i Jerzy Zoń?

 

Tak, oni razem lub każdy z osobna, u zarania Teatru KTO w roku 1977 – mogli sięgnąć po wężową metaforę, kiedy w kamienicy przy ul. Brackiej 4 w Krakowie – byłej siedzibie Teatru STU – tworzyli pierwszą premierę KTO, „Ogród rozkoszy”, seans na kanwie wspomnianego „Ogrodu rozkoszy ziemskich” Boscha i ze słów Witolda Gombrowicza, Marka Hłaski oraz Tadeusza Konwickiego. W tamtym czasie kamienica owa była wolno acz nieubłaganie wijącą się śmiercią – prawie trupem kamienicy. Ale co było robić? Skąd teatralni entuzjaści-debiutanci brać mieli finansowe środki? Pewnie nie starczało nawet na ćwiartkę pocieszenia – ćwiartkę na czterech, żałość kompletna! – a cóż mówić o wynajmie porządnej sali widowiskowej z dobrym, opłaconym oświetleniem i dobrym, niezawodnym ogrzewaniem. Bieda nie zwiastowała swego końca, a też cenzura zdawała się być ciemnością nieprzemijającą. A jednak! Skończyły się fiaska równoległe do „Ogrodu rozkoszy” i po dwóch latach pokazów bez mała podziemnych, podczas IV Krakowskich Reminiscencji Teatralnych KTO dał oficjalną premierę swego otwarcia. Grupa Zonia przeczekała ruinę cenzorsko-lokalową i zaczął się 45-letni spacer KTO wokół kuli ziemskiej. Kto jeszcze, kto i co przeczekał?

 

Czy trzeba przypominać wiele fatalnie wijących się żmij Hłaski bądź Konwickiego, dorzucając tytuły ich pięknych opowieści, tworzonych jak gdyby mimo żmij, na żmij marginesie? A kto nie zna choćby „Kosmosu” Gombrowicza, co mgliście rodził się w jego głowie przecież także w długich argentyńskich latach wijącego się głodu permanentnego i nieprzemijającego losu kloszarda, kiedy kęs byle rogalika, maczanego w cienkiej kawie z wczoraj, żuł Gombrowicz w nieskończoność, gdyż następny rogalik miał szansę zjawić się w życiu jego za dwa, trzy dni, zaś chwila, gdy ktoś częstował go starymi skórkami pomarańczy i letnią cieczą z dwóch wiórków herbaty, była chwilą gigantycznie odświętną? No, kto następny?

 

Owszem, siedział wielki Miguel de Cervantes w kryminale, siedział nie jeden raz, słusznie i niesłusznie, dłużej i krócej, lecz od pierwszej sekundy za kratami miał w sobie zawsze tę samą spokojną pewność, że finał jego bycia po monotonnej stronie prętów jest konkretny, uchwytny i nieuchronny niczym kropka po ostatnim słowie zdania. Więc snuł bajki o błędnym rycerzu, opowiadania lub teatralne sztuki – mimo monotonii. Kiedy wczesną wiosną roku pańskiego 1603 wybuchła w Londynie gigantyczna zaraza – wielu myślało, że to już koniec miasta i całej reszty, zwanej światem. W naiwnej nadziei na zatracenie zarazy – dzień i noc płonęły bezsilne ogniska na ulicach i placach. Żadnego efektu. Brunatne chmury nie opuszczały nieba ani na chwilę, gryzący dym wsuwał się do domostw, we wszechobecnym żarze kruszały tynki fasad, las malowanych na drzwiach czerwonych krzyży gęstniał nieubłaganie, swąd ropy z pękniętych wrzodów masakrował zmysły, w aptekach brakowało łagodzącej przerażenie mikstury z szałwii, głogu i róży, bywało, że w tydzień zbierano z ulic tysiąc i więcej trupów, dzwony kościołów biły na potęgę, zaś wszystkożerne ptaki, gdyby tylko mogły, oblizywałyby się w locie, bo tylko do marca roku 1604 zmarło w Londynie trzydzieści tysięcy mieszkańców. Rzekłby Miron Białoszewski: Śmierć – tyle jej było, że odechciewało się pychy umierania. Tak bardzo się odechciewało, że niewiele zabrakło, a wędrującego z końcem kwietnia roku 1604 przez City orszaku pogrzebowego z trumną królowej Elżbiety – nikt by nie zauważył. Nikt, prócz Williama Szekspira, który zawsze dostrzegał wszystko, zwłaszcza wieczną podszewkę rzeczywistości, ale gdzie przebywał wówczas – nie wiadomo dokładnie. Za to dokładnie wiadomo, że czas zarazy był w Londynie oczywistym czasem chwilowej śmierci teatrów, zaś życie Szekspira zmieniło się w czekanie na nieuchronne. Wiedział, że to tylko kwestia czasu. I nieuchronne nadeszło. Któregoś popołudnia – skończył się kolejny w dziejach świata koniec świata. Szekspir ogłosił powrót iluzji, otworzył wrota teatru i zagrał jedną ze swych napisanych wieczności. Być może „Hamleta”, być może „Wszystko dobre, co się dobrze kończy”. „Król Lear”, którego śnił w czasie zarazy, chyba nie był gotowy. Szekspir zatem. Kto jeszcze? Kto następny? W jakiej epoce? W którym punkcie globu?

 

Truizm brzmi prosto: nie ma ani czasu w historii ani miejsca na Ziemi – bez węża różnej długości. Zawsze i wszędzie zjawia się żmija, którą trzeba przeczekać, przetrwać, przespać może. Żmija ognia wielkiego, żmija bezlitosnej zarazy, żmija ruiny, żmija pustych kieszeni i żmija władzy napastliwie kontrolującej. I nasze teraźniejsze: żmija nieobecności kamiennego węgla oraz żmija gazu zbyt ulotnego, żmija ciepła w cenie złota i żmija srebra tańszego niż prąd, tudzież żmija prawie pionowych procentowych stóp, a w ślad za tymi żmijami głównymi – nieprzeliczone stado zbitych w kulę węży mniejszych toczy się i toczy. Ciekawe, ile dziś, w porównaniu z rokiem, powiedzmy, 2000, kosztują teatr, na przykład, sztuczne wąsy plus sznurkowa broda po pas? Idę o zakład, że za gęsie pióro, którym w roku 1611 napisał finałową „Burzę” – w roku 1590, gdy „Królem Henrykiem IV” zaczynał swa wieczność, Szekspir kupiłby z dziesięć, jeśli nie trzynaście gęsich piór! I co z tego wynika? Otóż – nic.

 

Nie chodzi mi o lekceważenie kłopotów, o nakłanianie teatrów do wielkopańskiego zadzierania nosa przed piramidalnym zamieszaniem ostatnich dni, o podżeganie do zamknięcia się w wieży ze słoniowej kości, nie podsuwam też myśli o „samobójstwie”, to znaczy rezygnacji. Owszem, jest tak fatalnie, że ktoś, coś może nie przeżyć, ale to nie jest powód, by operetkowo rwać włosy z głowy i wyć w niebo. Lepiej mądrze poczekać.

 

Wszystko mija, nawet najdłuższa żmija! Ja tę Leca frazę dziś przywołuję nie dla taniego pocieszenia teatrów, a dla wzmożenia ich racjonalności, jest to bowiem fraza ze wszech miar naukowa. Po prostu, wąż każdy, jako że ma swój początek, zwany nosem – ma też nieuchronnie i swój, czubkiem ogona zwany, koniec. Jak kto woli – nie ma węża bez końca. Wcale dobrze zaś czeka się na przejście owego końca – na widowni. Zachęcająco dodam – w Teatrze KTO sufit jest rozsuwany, kiedy więc, nie daj Bóg, siła nieubłagana nagle wyłączy prąd, Zoń w minutę zlikwiduje powałę i aktorzy dalej będą grać – pod gołym niebem, jak u Szekspira w teatrze Pod Kulą Ziemską. Różnica tylko ta, że Pod Kulą Ziemską sufitu nie było od zarania i na stałe, czemu trudno się dziwić. Z początkiem XVII wieku prądu w Londynie nie znano w ogóle. Ergo – nie było czego wyłączać, a zarazem nie wolno było nie grać.

 

Paweł Głowacki

“Bardzo stara sztuka czekania”

[FM_form id="1"]
Skip to content